„Mrok północy” autorstwa Adama Stawickiego (Wydawnictwo ASTRA 2023) wypada mi uznać za udany prequel Trylogii Henryka Sienkiewicza. Niemniej jednak powyższe stwierdzenie nie zwalnia z przedstawienia kilku subiektywnych uwag krytycznych oraz opisania szeregu analogii do wątków i bohaterów sienkiewiczowskich eposów. Nasunęły się one piszącemu te słowa jako czytelnikowi obydwu części beletrystyki historycznej (sienkiewiczowskiej i tego, czym jest omawiany prequel).
Dużym plusem książki i przedstawionych w niej zdarzeń są opisy scen batalistycznych. Sceny te zostały w powieści zaprezentowane z iście sienkiewiczowskim rozmachem. Drugą, wielce pozytywną cechą tej beletrystyki (w opinii piszącego niniejszą recenzję) jest dbałość w oddawaniu mentalności (duchowości) ludzi opisywanego okresu. Mówiąc zaś inaczej – prezentacja w działaniu i myśleniu dominującego systemu wartości odmalowanej epoki. Chodzi o postawy religijne i odnoszenie wszystkiego do Boga oraz wzgląd na Bożą opatrzność w otaczającym świecie oraz w odniesieniu do własnych przeżyć, spotykanych przeciwności i życiowych doświadczeń występujących osób. Współczesnym, zlaicyzowanym mentalnościom ukazywanie takiej postawy życiowej bohaterów powieści może wydawać się dosyć rażące. Niemniej jednak autorowi przyznam rację, a nie czytelnikom o zlaicyzowanym umyśle (spotkałem bowiem opinie utyskujące na ową charakterystyczną cechę duchowości ludzi żyjących czterdzieści lat po soborze trydenckim).
W miarę możliwości zapoznałem się z niektórymi opiniami o książce, mając dostęp do nich na różnych portalach czytelniczych. Oceny są od mocno krytycznych po entuzjastyczne. Można je skwitować sentencją: jeszcze się taki nie narodził, co to by wszystkim dogodził... Zatem, po kolei: język powieści archaizowany i stylizujący się na Trylogii Sienkiewicza – dla twardych krytyków to zarzut, dla entuzjastów to plus. Moje rozstrzygnięcie: cóż byłby to za prequel, gdyby odleciał zbyt daleko od stylu językowego pierwowzoru sprzed stu czterdziestu laty. Wątek miłosny typowo sienkiewiczowski: on kocha ją, ona kocha jego, ale powinność patriotyczna rycerza każe mu odłożyć szczęście osobiste z piękną i uwielbianą białogłową, bo ojczyzna wzywa.
Piękne zaś białogłowy są dwie, dokładnie jak w „Panu Wołodyjowskim”. Jedna jest blondynką, druga brunetką. Julia i Konstancja to niejako Basia i Krysia. Zachodzi jedynie odwrócenie temperamentów. W „Mroku Północy” bardziej wydelikaconą jest blondynka (Julia), a bardziej wojowniczą – brunetka (Konstancja). W „Panu Wołodyjowskim”, jak pamiętamy, wojowniczą była blond włosa Basia, a bardziej mimozą ciemnowłosa Krysia. Do obydwu panien (Julii i Konstancji) zwracają swoje serca dwaj przyjaciele, ale bez perturbacji i zawirowań jak miało to miejsce w przypadku Ketlinga i pana Michała. Tymi przyjaciółmi są Jerzy Wołodyjowski, młody jeszcze ojciec przyszłego pana Michał, i młody Jan Onufry Zagłoba, późniejszy wiekowy mentor potomka pana Jerzego.
Warto dodać, że białogłowy (Julia i Konstancja) doświadczają zdarzeń przypominających wszystko to, co przytrafiło się Helenie, Oleńce, Basi i Krysi łącznie, i jeszcze więcej doświadczają. O amorach przyjaciół względem tych niewiast wspomniałem wyżej, a ponadto Julia, niczym Helena, został uprowadzona i uwięziona przez rywala głównego bohatera. Później nawet obydwie panny zostały (niczym Helena) ponownie uprowadzone na pewien czas. Natomiast rywal Wołodyjowskiego jest zarazem wrogiem nie tylko porucznika polskich pancernych, który w końcu został pułkownikiem, ale jest także wrogiem Rzeczypospolitej. Dalej – Julia i Konstancja, niczym Oleńka w relacjach z Bogusławem Radziwiłłem – stały się obydwie celem pożądliwości i uwodzenia księcia Kurlandii zdeprawowanego na tle relacji damsko-męskich. Uciekają od tego lubieżnika chcącego je z zemsty spalić na stosie, jak to generalnie u protestantów bywało z niewiastami oskarżanymi o czary. Uciekają obie panny przy wsparciu dzielnych (niepolskich) kawalerów, podobnie jak Oleńka z Bilewiczów uciekła od Bogusława dzięki żołnierzowi z zagranicznego zaciągu.
Można przymknąć oko, że w „Ogniem i Mieczem” pan Zagłoba nie wspomina, iż znał kiedyś ojca pana Michała, z którym to rodzicem małego rycerza przeżył liczne przygody w wojnie o Inflanty. Tylko uważny czytelnik zwróci uwagę na takie detale różniące prequel i sienkiewiczowski epos. Tego typu zarzutów zagorzałych miłośników Trylogii można by uniknąć, konstruując fabułę „Mroku Północy” na zasadzie równolegle biegnących historii zarówno Jerzego Wołodyjowskiego jak i pana Zagłoby. Przy czym ci dwaj nigdy bliżej nie mogliby się spotkać. Nie jestem jednak przekonany, że gra byłaby warta świeczki. Podobnie rzecz wygląda w przypadku innych detali, jak np. znajomość języka Szwedów u młodego Zagłoby, a amnezja językowa w tym względzie u starego Jana Zagłoby. Całkowicie owe detale mogą umknąć tym wszystkim, którzy będą sięgać np. po „Mrok Północy”, a w sprawach Trylogii Sienkiewicza poprzestaną na słynnych swego czasu produkcjach filmowych.
Kuriozalną ciekawostką omawianej książki (przynajmniej dla piszącego te słowa) było ukazanie sceny, w której młody Zagłoba gra z królem Zygmuntem w coś, co oznacza piłkę nożną (s. 35-36). Kolejna rzecz to naciągana konwencja, którą spotykamy u wszystkich twórców przygodowych filmów i literatury, gdzie różne straszne zdarzenia spadają na ludzi biorących udział w akcji, lecz tylko główni bohaterowie wychodzą z tego obronną ręką. Zazgrzytało mi to w „Mroku Północy”.
Otóż dwudziestu pięciu desperatów (w tym Zagłoba i Wołodyjowski) stanęło przeciw ponad trzystu szwedzkim rajtarom, by umożliwić odwrót resztkom większych formacji. Dzielnie stawali desperaci padając kolejno jeden po drugim. Umknąć udało się w końcu tylko Zagłobie, który znalazł ocalenie dzięki zbiegom okoliczności (ciemno już było, a nasz bohater spadł z konia między wieprzki, a Szwedzi dogonili samotnego rumaka, uznając, że ugodzony śmiertelnie jeździec wyleciał z siodła i zginął gdzieś po drodze). Kiedy po odejściu Szwedów pan Zagłoba powrócił na pobojowisko, to wśród ocalonych, choć wielce poraniony, znalazł się jeszcze Wołodyjowski (s. 349-357).
Powiem szczerze: zaznaczona powyżej konwencja, że głowni bohaterowie jako jedyni zawsze przeżyją najcięższe nawet terminy trochę mnie razi. Po prostu aż się prosi (to akurat moje odczucie), by przełamywać ową konwencję konstruowania przygód głównych bohaterów. Oprócz Zagłoby i Wołodyjowskiego mógłby przeżyć ktoś jeszcze, choć nie mniej poraniony niż porucznik Jerzy. Unikamy wówczas trudnej do znalezienia w codziennym życiu aury cudowności przynależnej jedynie jakimś wybrańcom.
Przedostatnią sprawą, na którą warto krytycznie zwrócić uwagę jest w beletrystyce kwestia opanowania w opisach upływającego czasu. Pięć lat na powieść batalistyczną, gdy między okresami zmagań zbrojnych zdarzają się długie okresy swoistego bezruchu, to nie lada wyzwanie. Dlatego też w powieści „Mrok Północy” musiały pojawić się nieco dziwnie wyglądające całe lata „pustych przebiegów”. Opisywany każdy rok „pustego przebiegu” charakteryzuje się w akcji specyficznym bezruchem streszczonym w kilku akapitach (a czas galopuje wtedy z prędkością naddźwiękową). W taki sposób strzelił w kalendarz cały rok od sierpnia 1603 do sierpnia 1604 i podobnie, lecz z nieco większą ilością zdarzeń (można odnieść wrażenie, że zdarzeń trochę na wyrost podkręcanych) minął rok od maja 1604 do września 1605. Dopiero we wrześniu 1605 mamy dynamiczny opis przygotowań do rozstrzygającej bitwą i ukazaną samą bitwę pod Kircholmem...
Ostatnią kwestią mogącą budzić krytyczne polemiki z wizją historii autora „Mroku Północy” jest ukazanie postaci króla Zygmunta III Wazy jako władcy Rzeczypospolitej. W omawianej powieści autor patrzy na tego króla w duch sienkiewiczowskim. Mam tu na myśli pozytywną ocenę dynastii-niedynstii Wazów będących w sumie władcami elekcyjnymi Polsko-litewskiego państwa. W przypadku Henryka Sienkiewicza, w opinii piszącego te słowa, wypada zakładać pozytywną ocenę Zygmunta III Wazy patrząc chociażby poprzez pryzmat pozytywnych ocen naszego powieściopisarza doby pozytywizmu w odniesieniu do króla Jana II Kazimierza, będącego drugim synem Zygmunta na tronie Polski, mimo że czas panowania ostatniego z Wazów przypadł na najbardziej tragiczny okres Rzeczypospolitej w XVII wieku.
Reasumując – wszelkie niedociągnięcia warsztatu, które można by wskazywać, problem z opanowaniem czasu i związane z tym (określone tu roboczo) „puste przebiegi”, jak też drobne literówki i potknięcia językowe, których można nazbierać na kartach całej liczącej ponad sześćset stron powieści, nie dezawuują (w opinii piszącego niniejsze słowa) ogólnej oceny wyrażonej na początku tego tekstu.