Prawie rok od lektury doskonałej biografii Na plebanii w Haworth autorstwa Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej udało mi się przeczytać pierwszą powieść Charlotte Brontë, mającą swe korzenie w jej silnych osobistych przeżyciach. Kanwą tej powieści (i jeszcze jednej - Villette) jest pobyt najstarszej z sióstr Brontë w Brukseli - nauka i praca w tamtejszej, stojącej na wysokim poziomie szkole Constantina Hegera. Pół biedy, gdyby szkołą zarządzał tylko on. Charlottte obdarzyła swojego profesora uczuciem, a na rozwój tegoż, równoznaczny ze skandalem, nie mogła oczywiście pozwolić madame Heger. Charlotte była w Brukseli dwukrotnie, drugi raz pojechała tam po śmierci ciotki, wiedziona niedającym się zagłuszyć impulsem. Potem obwiniała się o tę chwilę szaleństwa, a Brukselę odchorowała. Wszystko to opisuje Anna Przedpełska-Trzeciakowska we wspomnianej książce, do której odsyłam po szczegóły.
Tymczasem, profesor... W powieści jest to William Crimsworth, którego poznajemy w momencie, gdy odrzuca świetlaną przyszłość, jaką proponują mu stryjowie ze strony nieżyjącej matki. Nie chce objąć probostwa, nie chce też ożenić się z podsuwaną mu panną. Uzasadnienie ma dobre - uważa, że nie sprawdziłby się w żadnej z tych ról. Oznacza to jednak całkowite zerwanie stosunków ze stryjami - arystokratami. Gdy ci pytają, co w takim razie William zamierza począć ze swoim życiem, ten podchwytuje ironicznie wypowiedzianą przez jednego z nich uwagę, że może zostanie kupcem, jak jego ojciec. I zupełnie nie mając do tego przekonania, na taką drogę właśnie wstępuje. Niedługi pobyt i praca kancelisty u bardzo nieprzychylnego Williamowi brata pokazują aż nadto wyraźnie, że nie była to dobra decyzja. Dzięki pomocy niejakiego Hunsdena (o nim jeszcze za chwilę) trafia do Brukseli i podejmuje pracę jako nauczyciel. I tutaj rozpoczyna się właściwa rzecz. Dodam, że William jest narratorem tej opowieści i snuje ją z pewnej perspektywy czasowej.
To, jak odebrałam Williama Crimswortha, można by przedstawić za pomocą sinusoidy. Jest on inteligentny. Początkowo budzi współczucie i podziw, cały czas jednak drażni jego poczucie wyższości wobec innych, którego nie pozbywa się do ostatniej strony. Łatwo mu przychodzi krytyka wszystkich wokół, niechętnie przyznaje się do błędu w ocenie ludzi - a jeśli już, to przyobleka to w pozytywną cechę, którą nagle rzekomo w sobie odkrył. Tak tłumaczy na przykład zmianę w postrzeganiu Frances, owej nauczycielki koronczarstwa i zarazem uczennicy szlifującej pod jego okiem język angielski, w której ostatecznie się zakochuje. Swoich uczniów nie lubi (jego sposób wyrażania się o nich dziś oczywiście byłby nie do przyjęcia, nasz drogi William wyleciałby z posady w szkole w trzy minuty na zbity pysk). Jest honorowy - dumny, ale niestety bywa też pyszny. Nie można mu przy tym odmówić pracowitości i determinacji, jak i uroku jego opowieściom o Frances i kolejach ich znajomości. Osiąga swoje cele, osiąga je także dla Frances i dla ich wspólnego szczęścia, a gdy już ją pokochał, jego oblicze złagodniało i stał się bardziej wyrozumiały. Nie jest to jednak bohater, którego akceptuje się bez zastrzeżeń, na wpadki którego przymyka się oko.
Sama Frances to uosobienie skromności, wrodzonej dumy i wewnętrznego uporządkowania. Ona również nie bez trudności pokonuje przeszkody, których ma jeszcze więcej niż William, bo przecież jest kobietą, do tego nieładną i niezamożną. Ale jest wytrwała i na ile to możliwe, nie zatraca siebie, potrafi wypowiadać swoje zdanie i wyrażać pragnienia. Zdecydowanie należy jej się wszystko, co najlepsze.
Ciekawą postacią jest wspomniany Hunsden, którego Charlotte Brontë doskonale narysowała. Hunsden rozgrywa akcję z drugiego planu, wnosi do niej życie i nadaje jej koloryt, a William dużo mu zawdzięcza. Hunsden to taki trochę prowokator - ryzykant, nieco nieokrzesany, trochę wolny ptak, który jednak zna granice nieba, po którym może latać. Widziałabym go jako głównego bohatera jakieś powieści awanturniczej i chętnie bym taką powieść przeczytała.
Wg Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej Profesor nie jest dziełem udanym. Ja nie oceniam go aż tak surowo, ale też przyznaję, że nie mam porównania z innymi powieściami Charlotte. Czytało mi się dobrze, a to głównie dzięki eleganckiemu, wytwornemu, dostojnemu językowi - taki sobie ostatnio bardzo cenię. Inni być może zarzucą tej powieści sztywność i nudę. To prawda, że nie jest to książka dla wszystkich. Myślę, że jest cenna jako świadectwo przeszłości i dla miłośników pisarstwa najstarszej z sióstr Brontë. Nie sądzę jednak, by mogła w dzisiejszym czytelniku dokonać jakiegoś duchowego czy myślowego przewrotu.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.