„Królestwo” ma tylko jedną przewagę nad „Królem” – nie ma w nim kaszalotów.
Zastanawiam się, jaki sens miało napisanie tej książki i nie przychodzi mi do głowy nic innego, niż klasyczny powód merkantylny: produkt wyjątkowo dobrze się sprzedał, więc grzechem by było zarobić na sequelu. Zarobić na „Królestwie” chyba jednak nie było tak łatwo, jak na „Królu”. Na jednym z portali książkowych część pierwszą oceniło po przeczytaniu kilka tysięcy czytelników, zaś część drugą - trzy razy mniej osób.
Powody tak drastycznego spadku zainteresowania mogą być dwa. Albo popularność „Króla” została sztucznie nadmuchana i ktoś zawiedziony tą powieścią nie nabrał ochoty na kontynuację, albo rozeszło się pocztą pantoflową, że „Królestwa” nie warto czytać.
A „Królestwa” nie warto czytać z kilku powodów.
Autor zaczął pisać tę książkę chyba nie mając pojęcia, o czym ona będzie, i tak mu już do końca zostało. Pisał sobie i pisał, wyrzucał setki niepotrzebnych słów, zapewne wciąż mając nadzieję, że przyjdzie natchnienie i problem rozwiąże się sam, ale natchnienie nie przyszło. I tak czytamy niekończące się opisy Ryfki błąkającej się w ruinach, chociaż już po kilku stronach mamy doskonałe rozeznanie w sytuacji. Jak się nie wie o czym pisać, to dlaczego nie wrzucić jako zapychacza całej listy żołnierzy (wymienionych z imienia i nazwiska!) z batalionu Jakuba w kampanii wrześniowej, z informacją, kto go znał sprzed wojny, a kto nie, i dlaczego. Żadna z tych osób nie odgrywa potem w powieści najmniejszej roli. Więcej niż połowa książki to takie właśnie zapychacze niewiadomopoco.
W „Królestwie” nie ma ani jednej wiarygodnej, pełnokrwistej postaci. Jakub Szapiro jest tylko kukłą w tle. Ryfka i Dawid są irytująco nijacy i bezbarwni. Szczepan Twardoch nie zrobił nic, bym mogła ich polubić. Rozumiem, że mógł to być artystyczny zabieg, bo w końcu nie każdy bohater musi budzić sympatię, ale autor nie wskrzesił we mnie również żadnych innych odruchów. Stworzył postaci, które ani mnie grzeją ani ziębią, ze wskazaniem na to drugie. Nie współczuję im, choć może powinnam, biorąc pod uwagę ogrom nieszczęść, jaki na nie spada. Buta bohaterów wywołuje odczucie, że sami sobie zasłużyli na ten los. Jeżeli przy każdej okazji Żydzi podkreślają, jak bardzo nienawidzą Polaków, to jak mogą od Polaków wymagać, aby nie odpłacali się tym samym? Albo żeby Polacy ryzykowali dla nich życiem? Nie wiem czy o taki właśnie efekt autorowi chodziło, ale do spadku nastrojów antysemickich w Polsce raczej się ta książka nie przysłuży.
„Królestwo” dużo mniej daje, niż obiecuje. Dawid Szapiro już w pierwszym zdaniu oznajmia: „Spotkałem w życiu wielu złych ludzi, ale nie spotkałem nikogo gorszego niż mój ojciec.” Po takim wstępie, przez cały czas czekam, aż autor mi w końcu wyjaśni, o co chodzi. Tak mocna jest wartość emocjonalna tego zdania. Nastawiam się, że to będzie opowieść o niewiemjakich zbrodniach. A tu nic. Okazuje się, że syn nienawidzi ojca z takich powodów, że naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, że w czasie wojny nie spotkał większego drania. Jakub za mało czasu poświęcał synowi w dzieciństwie. Jak żona go rzuciła, to bez walki pozwolił jej odejść razem z dziećmi. Był policjantem w gettcie, bo jakoś trzeba było zarabiać, jednak nic nie wiemy o tym, żeby komuś specjalnie zaszkodził, bo szybko z tej funkcji zrezygnował. Skąd więc ta wzgarda i nienawiść?
W powieści nie ma żadnej dramaturgii. Suspens nie istnieje. A jak ma istnieć, skoro nie ma ani jednej osoby, której można by kibicować?
Nie przekonuje mnie też zabieg formalny polegający na uczynieniu narratora w pierwszej osobie wszechwiedzącym (boski punkt widzenia). To niepotrzebne efekciarstwo, które tylko zmniejsza wiarygodność opowieści. Jeśli czytam narrację prowadzoną z punktu widzenia dziesięcioletniego chłopca, to naprawdę trudno mi uwierzyć w dorosłe przemyślenia, nawet, jeśli mam świadomość, że wspomnienia spisywane są przez trochę starszego Dawida. Nadanie bohaterom rysu - ja wiem wszystko, wszystko rozumiem i przenikam mym umysłem - jeszcze bardziej odrealnia te postaci i sprawia, że im nie ufamy.
Książka nie wnosi też nic nowego w zakresie wiedzy historycznej. Człowiek po maturze, jako tako otrzaskany z historią, wszystko to, o czym pisze Twardoch powinien już wiedzieć, jeśli nawet nie ze szkoły, bo nie chciało mu się czytać Borowskiego, Nałkowskiej czy Szpilmana, to chociażby z setek filmów, które utrwaliły obraz wojny w kulturze masowej.
Naprawdę, nic się nie stanie, jeśli tej akurat książki nie przeczytacie.