Agnes Grey, powieść autorstwa najmłodszej ze słynnych kreatywnych sióstr ukazała się w 1847 roku. Dawno. Od tego czasu wiele się zmieniło w obyczajowości, podejściu do kobiet, ich roli w społeczeństwie i tak dalej. Można tu się rozwodzić o feministkach, ich osiągnięciach i o tym, jak teraz jest traktowana kobieta. Czytając powieść Anne Brontë trzeba jednak o tym wszystkim zapomnieć, bo przecież autorka nie mogła mieć pojęcia o tym, że zawód guwernantki zostanie zastąpiony opiekunką, czy z amerykańska baby sitterką, której rola ograniczy się do opieki, a nie do wychowania właśnie. Zapominamy zatem o wszystkim, oczyszczamy umysł i zagłębiamy się w niezwykły świat dziewiętnastowiecznej Anglii, konwenansów, podziałów społecznych, ściśle przestrzeganych obyczajów i moralnych zasad. Próbujemy się wcisnąć w ciasny jakby się mogło wydawać gorset, by poczuć klimat tamtych czasów.
Rzecz oparta jest na autentycznych wydarzeniach z życia autorki, która osierocona, utraciwszy kilkoro rodzeństwa musiała, wraz z siostrami radzić sobie sama. Co nawet w dzisiejszych czasach nie było by wcale takie łatwe. Agnes Grey na szczęście ma kochającą rodzinę – ojciec jest wspaniałym pastorem, matka pochodzi z tak zwanych wyższych sfer, ale dla miłości wyrzekła się majątku i poświęciła całkowicie edukacji swoich córek, bowiem Agnes ma jeszcze mądrą siostrę – Mary. Rodzina żyje skromnie, choć pastorowi wciąż ciąży fakt, że żona musiała tak wiele poświęcić dla niego. Postanawia więc zainwestować swoje oszczędności z zamorski interes. Niestety, statek z towarem tonie, a rodzina zostaje z niczym. Nadchodzi trudny czas oszczędzania. Na wszystkim. Agnes, wychowywana dotąd nieco pod kloszem, postanawia wesprzeć rodzinę i zostać guwernantką. Pamięta przecież wszystkie nauki przekazane przez matkę – śpiew, muzyka, języki obce, głębokie przygotowanie religijne, malarstwo. Jest zatem, jak sądzi, dobrze przygotowana, by uczyć innych. Swoją drogą ciekawy musiał być ten niemiecki nauczany przez osobę, która nigdy z żadnym Niemcem nie rozmawiała… No, ale cóż, liczy się przecież chęć do nauki.
Agnes dostaje pracę, o jakiej marzyła. Po raz pierwszy w swoim osiemnastoletnim życiu wyrusza w podróż, odtąd będzie musiała sobie radzić sama. Trafia do rezydencji państwa Bloomfield. Ich dzieci to prawdziwe potwory. Z sadystyczną lubością dręczą zwierzęta, wyrywając ptaszkom skrzydełka, pisklętom główki, polując na koty, za entuzjastyczną aprobatą rodziców, twierdzących, że wszystko, co żyje, żyje po to, by im służyć… Dzieci Państwa Bloomfield nie stosują żadnych zasad, prócz bycia nieposłusznymi, co zdaje się być ich życiową pasją. „Poznając stopniowo charaktery dzieci, wkrótce odkryłam, że miano guwernantki w odniesieniu do mojej osoby zakrawa na ironię. Moi uczniowie wiedzieli na temat posłuszeństwa nie więcej niż dziki, nieujeżdżony źrebak. Nieustanny lęk przed skorym do gniewu ojcem i dotkliwymi karami, które zwykł wymierzać sprawiał, że w jego obecności na ogół zachowywały się należycie. (…) Ja jednak nie miałam żadnych nagród do zaoferowania, a jeśli chodzi o wymierzanie kar – dano mi wyraźnie do zrozumienia, że to przywilej zarezerwowany wyłącznie dla rodziców. Lecz mimo to oczekiwano ode mnie utrzymania przykładnej dyscypliny.”
W tych warunkach panna Agnes, jako guwernantka, nie mająca żadnej władzy nad nimi, ani autorytetu, musi ponieść sromotną klęskę. Traci więc posadę. Wkrótce jednak znajduje nową. Tym razem jej uczennice stanowią dorastające córki państwa Murray – jedna piękna, lecz niewiarygodnie pusta, druga brzydka, ale i głupia. Starsza zajmuje się… odbieraniem zachwytów swoją osobą i rozkochiwaniem w sobie mężczyzn, zgodnie z zasadą, że kolejny adorator „nie będzie jedynym dżentelmenem, który złoży u moich stóp swoje serce i który na próżno będzie błagał, bym przyjęła ten bezwartościowy dar. (…) Nie spodziewam się, że poprosi mnie o rękę… Ani nawet nie chcę, by to uczynił… to byłaby zaiste bezczelność! Zamierzam jednak sprawić, by poczuł siłę mojego uroku – właściwie już ją poczuł – ale będzie musiał ją też uznać. A wszystkie swoje rojenia niech zatrzyma dla siebie. Chcę tylko, by ich skutkami umilił mi czas!”
Przyznać trzeba, że praca guwernantki to najmniej wdzięczna z prac, choć pannie Grey niezmiennie przyświecają te same, wyniesione z domu, szczytne ideały. Nie zraża ją to, że przez swoich Państwo i służbę jest traktowana jak powietrze. Można by w takich warunkach popaść w depresję, gdyby nie… pewien niezbyt, co prawda przystojny, ale za to niezmiernie dobry pastor, na widok którego bohaterce mocniej bije serce.
Zaczyna się zatem subtelna, pełna konwenansów i niezrozumiałych dla nas dziś ograniczeń, gra wróżenia cudzych uczuć z przelotnego gestu, uśmiechu w kącikach ust, drgnienia powiek, słów niewypowiedzianych… Jak wspomina Agnes Grey: „Nawet jednym słowem nie wspomniał o miłości, nie napomknął nic o swoich uczuciach, a mimo to byłam niebotycznie szczęśliwa. Wystarczyło mi iść obok niego, słuchać tego, co miał do powiedzenia i wiedzieć, że uważa mnie za osobę wartą tego, by do niej mówić – zdolną zrozumieć i docenić jego słowa…”
Nieocenioną zaletą powieści jest jej subtelny język i… mądrość płynąca spod pióra tej młodej przecież kobiety (Anna Brontë zmarła na gruźlicę mając zaledwie 29 lat!). Szczególnie wśród kobiet tęsknotę niewysłowioną budzić powinna analiza ludzkich uczuć i charakterów. Autorka miała niezwykły talent opisywania kobiet, we wszystkich ich aspektach, tych wzniosłych, godnych podziwu i tych niskich, ciemnych. Bohaterka, owszem, jest naiwna w naszym rozumieniu, nie potrafi „się postawić”, a mimo to jest w niej budząca podziw godność i niezachwiane przekonanie o swojej moralności.