Czym jest dla Was literatura? Sięgacie po nią w określonym celu? Czego oczekujecie?
Czasem przychodzi taki dzień, kiedy chce się tylko odpocząć przy przyjemnej książce o lekkiej tematyce. Z takim właśnie założeniem sięgnęłam po egzemplarz „Zadziornej baronówny” autorstwa pani Uli Gajdowskiej.
Rzeczywiście odpoczęłam. Spędziłam całą niedzielę na czytaniu, dosłownie bimbając na wszystkie inne głosy ze świata rzeczywistego. Ja byłam w osiemnastowiecznej Warszawie i uczestniczyłam w salonowych (i nie tylko) pyskówkach Sabiny i Wiktora.
Sabina Ostrowska, baronówna, panna z dobrego domu, z posagiem gwarantującym jej zainteresowanie kandydatów (to jest przecież tak uwłaczające, by o wartości kobiety decydowała suma pieniędzy). Teoretycznie kandydatka żonę idealną. Miała jednak jedną, wielką w oczach wszystkich wadę. Myślała. I nie bała się wyrażać swoich myśli w sposób zwięzły i nierzadko bolesny.
Wiktor Godlewski jawi się wszystkim jako jedyny godny przeciwnik dla zadziornej panny, zarówno w słowie jak i jako towarzysz życia. Początkowo, relacje obojga przypominały raczej konflikt zbrojny, ale afera kryminalna, w której oboje zmuszeni byli wziąć udział, zbliża ich i w efekcie zawiązuje się między nimi szczere i mocne uczucie.
Akcja początkowo toczy się leniwie. Tak, jak życie arystokratycznych kobiet. Swoją drogą, przykre jest to, że kobiety były tak ciasno owinięte bandażem konwenansów, że każda, wymykająca się etykiecie myśl, była krytykowana i potępiana. Zazwyczaj przez szanowne matrony, ciotki i inne znawczynie praw wszelakich.
Szkoda, że panowało wówczas przekonanie, że kobieta, jako osoba o „mniejszym rozumku”, musi całkowicie oddać swój byt we władanie męża. Oczywiście mądrzejszego, mającego wiele doświadczeń i prawo do własnych opinii. Szkoda, że kobiety w tamtych czasach nie miały możliwości, by owe doświadczenia tak swobodnie zdobywać.
Pozycja mężczyzny była wolna od wszelkich sztywnych zasad i etykiet. Oni ewentualnie mieli za zadanie być dżentelmenem. A wiadomo, że poza salonowymi spotkaniami, korzystali z życia w pełni.
Sam wątek kryminalny w książce nieco mnie zaskoczył. Może nie była to jakaś szczegółowa przemyślana intryga, bo dość szybko odkryłam, kto stoi za tymi wszystkimi napadami i właściwie, dlaczego to wszystko się zaczęło. Mimo wszystko jednak dodało to uroku książce, bo czytanie jedynie o życiu warszawskiej socjety, balach, sezonach i obwieszonych klejnotami toaletach, mogłoby mnie znużyć.
Ciekawym dla mnie pomysłem był zawód hrabiego Ostrowskiego. Było to coś na pograniczu biura detektywistycznego. Nie było to może jakoś szerzej i dokładniej pokazane, ale dało się wysnuć wnioski, że baron, jego syn i Wiktor Godlewski biorą udział w tajnych akcjach, które najszybciej mają właśnie znamiona akcji detektywistycznych.
Fajnie, to naprawdę ciekawy pomysł.
Wielkim plusem tej książki jest język, jakim autorka się posługuje. Widać dobry warsztat pisarski. Lekkość wypowiedzi i spójność opisów sprawiły, że przez książkę dosłownie się płynie. Fabuła jest prowadzona dynamicznie, cały czas coś się dzieje.
Jeśli chodzi o wady…
No cóż, odrobinę przydługie wydawały mi się opisy wywodów myślowych poszczególnych bohaterów. Lubię, gdy myśli płyną razem z akcją, a tutaj była dłuższa pauza i trzeba było przeczytać o wszelkich rozterkach Wiktora czy Sabiny. Gdyby było tego mniej lub zwyczajnie krócej, nie zwróciłabym tak bardzo na to uwagi.
Czego autorka mogłaby jeszcze oszczędzić, to zbyt rozwlekłych moim zdaniem opisów strojów. Rzeczywiście, znajomość osiemnastowiecznej mody jest godna podziwu, mnie jednak niespecjalnie interesował szczegółowy opis damskiej toalety, koloru lamówki czy zdobień na męskiej kamizelce.
Uważam, że ten debiut literacki pani Uli Gajdowskiej można uznać za jak najbardziej udany. Ja się bawiłam bardzo dobrze podczas lektury. Chciałam odpocząć i to mi się udało.
Wystawiam ocenę 7/10 i zabieram się za drugi tom.