„By sięgnąć wielości, kroczyć trzeba po trupach.”
Mark Lawrence to początkujący autor, który ma na swoim koncie kilka pozycji, ale w Polsce znany jest z powodu swojej trylogii „Rozbite Imperium”. Trzecia część jest już dostępna za granicą od jakiegoś czasu, u nas jeszcze trwa jej przygotowanie, ale dwie pierwsze już można przeczytać, do czego oczywiście zachęcam. Dlaczego? A no wiecie, skoro nawet autor bestselleru takiego jak „Malowany człowiek”, czyli Peter V. Brett, twierdzi, że „Mark Lawrence to najlepsze, co przydarzyło się gatunkowi fantasy w ostatnich latach.”, to coś w tym musi być!
Jorg Ancrath pragnie zostać władcą Rozbitego Imperium. Jednak nie tylko on ma tak wielkie ambicje, dlatego toczące się bitwy są czymś całkowicie naturalnym, czymś na porządku dziennym. Jednak w głowie młodego Ancratha powoli tworzy się plan, który pozwoli mu osiągnąć zamierzony cel. Podczas swojej wędrówki po ziemiach Imperium odkrył, kto stoi za tą niekończącą się wojną. Wygrana wcale nie będzie taka łatwa. Lud chce dla siebie innego władcy, których właśnie ma zamiar rozprawić się z Jorgiem i wraz ze swoją potężną armią – przewyższającą wielokrotnie armię Ancratha – zbliża się do Upiornego Zamku. Jorg wie, że uczciwą walką tego nie wygra… ale czy ktoś wspominał cokolwiek o uczciwości?
„A chciałem wygrać, ponieważ inni mówili mi, że nie mogę wygrać.”
Pierwsza część trylogii, „Książę Cierni”, bardzo mi się spodobała. Zapewne jak wielu innych czytelników, obawiałam się młodego wieku głównego bohatera, bowiem liczył on sobie wtedy zaledwie 14 lat, ale obawy zostały rozwiane. Teraz mamy okazję poznać Jorga jako osiemnastoletniego mężczyznę, gotowego stawić czoła wszelkim przeciwnościom losu. Jednakże książka jest wymieszaniem teraźniejszości z przeszłością, gdy jako jeszcze czternastoletni chłopiec Jorg wraz ze swoimi kompanami wędrował po Imperium, aby zaskarbić sobie sympatię osób, które mogłyby mu kiedyś udzielić wsparcia. Nie jestem pewna, czy widoczna jest w nim jakaś wybitna przemiana, która dokonała się w przeciągu tych 4 lat. Myślę, że po prostu nieco dojrzał, ale nadal trzyma się swoich wartości.
Ponownie narratorem powieści jest sam antybohater stworzony przez Mark’a Lawrence’a. Uważam, że w tym przypadku jest to znakomita sprawa, ponieważ portret psychologiczny Jorga jest naprawdę interesujący. Dzięki temu rodzajowi narracji możemy go lepiej poznać, zrozumieć, zżyć się z nim, chociaż i tak całkowite rozszyfrowanie go nie jest możliwe. Jego poczynania potrafią nas zaskoczyć, dzięki czemu staje się on jeszcze bardziej intrygującą postacią. Mimo tak wielu negatywnych cech, które robią z niego antybohatera, można w nim dostrzec coś, co każdy powinien sobie przyswoić – dążenie do wyznaczonego celu. Oczywiście może nie do końca w taki sposób, w jaki robi to młody Ancrath, ale sam fakt, że trzyma się swoich przekonań jest godny podziwu.
„W moich palcach jest śmierć, nie tylko chłód. Kwiaty więdną i umierają, gdy ich dotknę.”
Książka ma sporą objętość, liczy sobie ponad 600 stron. Akcja posiada raczej umiarkowane tempo, nie pędzi na łeb na szyję. I tutaj mam lekki zgryz, bowiem lubię mocne historie z szybką akcją, ale nie jestem pewna, czy takowa by tutaj pasowała. Jednak nie myślcie sobie, że autor pozwoli Wam się nudzić. Losy Jorga może nie są jakieś niezwykłe, ale na pewno potrafią zainteresować i wciągnąć. Niby czarny charakter, a jednak z ogromną przyjemnością śledzi się jego podróż i przygody jej towarzyszące. Chociaż ciężko to chyba nazwać przygodami, bo cel wyprawy jest nieco inny niż rozrywka. Urozmaiceniem fabuły są wplątane w nią wpisy z pamiętnika KatherineScorron – siostrę macochy Jorga, która zaprząta jego myśli.
„Czasem chciałbym pozbyć się wszystkich starych wspomnień, pozwolić, żeby wiatr uniósł je ze sobą. Gdybym mógł ostrym nożem oskrobać słabość tamtych dni, nie przestałbym, dopóki nie zostałyby ze mną tylko najsurowsze lekcje.”
„Król cierni” to godna kontynuacja, którą czytało mi się znakomicie. Nadal podziwiam Jorga i uwielbiam jego postać. Klimat i atmosfera powieści są idealnie dopasowane do wciągającej fabuły, co całkowicie rekompensuje trochę powolną akcję. Naprawdę jestem w stanie całkowicie zapomnieć o jej tempie, bowiem całość wypada świetnie i po pewnym czasie nie zwraca się na to uwagi. Tą historią można się delektować, poznawać każdy szczegół, oczami wyobraźni dostrzec każde miejsce, przeżyć wszystko wraz z bohaterami – Mark Lawrence o to zadbał. Nie traćcie jednak skupienia podczas czytania, bo to sprawi, że nie będziecie w stanie całkowicie poczuć tego klimatu. A jeżeli nie poczujecie tego klimatu, to lektura nie będzie aż tak przyjemna. Wystawiam mocne 7,5/10.
„To słabość, Jorgu. Kochać cokolwiek to słabość.”
Muszę jeszcze wspomnieć o szacie graficznej… książka jest pięknie wydana. Mroczna okładka utrzymana w tej samej atmosferze, co powieść. Mapka na wewnętrznej stronie tylnej okładki umożliwia śledzenie wyprawy Jorga. Przyjazna dla oka czcionka, wyróżnienie wpisów z pamiętnika Katherine, krótkie wstępy dotyczące poszczególnych bohaterów przed niektórymi rozdziałami – niby drobnostki, ale jednak większość ludzi jest wzrokowcami, prawda?