Czy przepadam za ponownym zapoznawaniem się z tą samą, znaną mi już historią, tyle że z punktu widzenia innego bohatera? Niekoniecznie. Nie wiem czemu, ale jakoś nigdy szczególnie to do mnie nie przemawiało. Owszem, z jednej strony jest to całkiem ciekawe i doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że wśród czytelników znajdą się tacy, którzy to lubią. Ja jednak w takich przypadkach często odczuwam nudę, a nudy to każdy z nas woli unikać…
„Losing Hope” jest historią Holdera i Sky, którą mieliśmy okazję poznać w powieści „Hopeless”. Tam narratorką była Sky, teraz mamy do czynienia z tymi samymi przygodami i wariacjami losu, ale z perspektywy arogancko czarującego Holdera. Ponownie przychodzi nam się zaznajomić z romansem wywiązującym się pomiędzy dwójką młodych bohaterów, z których zadrwił los. Teraz należałoby się zastanowić, czy pisanie tej powieści miało jakikolwiek sens… Droga pani Hoover, czy to naprawdę było konieczne?
Stawiam się teraz w roli czytelnika, którego „Hopeless” urzekło. Byłabym w ogromnej euforii wiedząc, że będę mogła bliżej poznać Holdera, który zapewne uaktywnił motylki u niejednej dziewczyny, która sięgnęła po tę książkę. Historia Sky i Deana jest ciekawa i na swój sposób oryginalna, bowiem nie spotkałam się z podobnym przypadkiem w literaturze młodzieżowej czy też NA. I nie mówię, że źle mi się ją czytało – miała w sobie coś, co mnie wciągnęło. I właściwie poznanie jej na nowo z punktu widzenia Holdera nie było takie złe. To niesamowite, co działo się w głowie tego chłopaka przez cały ten czas. To wręcz niewyobrażalne, jak wiele emocji nim targało. A swoją drogą… Dean Holder jest naprawdę chłopakiem, dla którego można stracić głowę – o ile nie skupiamy się na cukierkowatości tej historii, która w pewnym momencie niestety bierze górę.
No dobrze, niby wszystko ładnie, pięknie, ale… Wiadomo, że w takich przypadkach nie ma podobnej przyjemności z czytania, jaką się miało w przypadku czytania wersji pierwotnej. Nie ma elementu zaskoczenia, nie ma zainteresowania, nie ma pasji. Wszystko jest już znane i to całkiem miłe, że poznajemy drugą stronę lepiej, ale niestety moje zaangażowanie spadło. „Hopeless” mnie zaintrygowało i ciekawość chwilami brała górę, tutaj nie. Czytałam, bo czytałam, ale nie było to już to samo. Oczywiście nie zmienia to faktu, że styl i język autorki nie pozostawiają wiele do życzenia, co jest zaletą jej powieści. Dzięki temu przymknęłam nieco oko na nadmiar słodyczy, który się tutaj wkradł.
Osobiście jestem przekonana, że czytelnicy, a właściwie to chyba prędzej czytelniczki, które wylewały łzy podczas czytania „Hopeless” będą zachwycone faktem, że mogą ponownie zagłębić się w tę historię i tym razem przeżyć ją z innej perspektywy. Wiem również jednak, że znajdą się osoby takie jak ja, którym „Hopeless” się podobało, ale „Loosing Hope” to już zbyt wiele. Przeczytałam tę pozycję, bo byłam ciekawa, czy pojawi się coś więcej, ale spokojnie mogłabym się obejść bez tego. Nie mówię, że jest to zła lektura, bo tak nie jest, ale po prostu nie byłam w stanie na nowo poczuć tego wszystkiego, co towarzyszyło mi podczas czytania pierwszego tomu.
Właściwie to sama nie wiem, jak konkretnie określić moje nastawienie do tej pozycji. Chyba nigdy nie przekonam się do „drugich tomów” pisanych z innego punktu widzenia. Tak mi chodzi po głowie taka myśl, że po „Hopeless” powinny sięgnąć dziewczyny, a po „Losing Hope” chłopaki, ale wiem, że większość facetów nie przepada za takimi historiami – chociaż nie da się ukryć, że mogliby się od Holdera dużo nauczyć. Ale jeżeli jeszcze nie znacie historii Sky i Deana to przed Wami ciekawy wybór – sami zadecydujcie, z którego punktu widzenia ją poznacie.