„Stoi na stacji lokomotywa, ciężka, ogromna i pot z niej spływa…” To skład kolei Transsyberyjskiej z Moskwy do Władywostoku. Czeka, by wyruszyć w trasę z Europy i pomknąć przez calutką Azję. Jednak pomysł wyjazdu autorki książki pt. „Moja dzika Syberia” Karoliny Kozioł kiełkuje aż w Londynie.
Jedną z pasji Karoliny Kozioł jest, jak sama wyznaje, podróżowanie. Podróże są jej „uzależnieniem, narkotykiem, miłością, szczęściem, walką ze sobą, strachem. Mieszanką wszystkiego, co najlepsze i najbardziej przerażające.” Któż nie lubi podróżować, by odkrywać nieznane. Reportaż o Syberii – krainie kompletnie mi nieznanej to może być lektura w sam raz dla mnie, tym bardziej że uwielbiam reportaże. Ostatnio dzięki nim mogłam się przenieść do komunistycznej Albanii czy skolonializowanego Konga. Nie czekałam więc i wsiadłam z autorką do pociągu…
Zaraz po krótkim wstępie zdradzającym kulisy przygody pojawia się bezpośredni zwrot autorki do czytelnika, w którym Kozioł zaprasza do wspólnej wyprawy i gwarantuje pakiet podróżnych atrakcji. Spodobało mi się takie podejście, więc tym bardziej otworzyłam szeroko oczy, by z lektury-podróży niczego nie przegapić. Po krainie tak rozległej jak Syberia spodziewałam się, że okaże się przebogatym źródłem i inspiracją do niezliczonej ilości materiału, z którego autorce może być trudno wybrać najcenniejsze perełki do opublikowania. Natomiast po młodej pisarce spodziewałam się, że jej entuzjastyczne spojrzenie pozytywnie mnie zaskoczy odkrywczym ujęciem tematu. Może byłam zbyt łapczywa na wrażenia i nowości, może astrologiczny układ planet nie sprzyjał, może przyczyna leży jeszcze gdzie indziej, muszę się przyznać, że „Moja dzika Syberia” nie przypadła mi do gustu. Liczyłam na wnikliwe obserwacje, wartościowe rozmowy, a w efekcie dostałam „wikipedyczne” info o wagonach kolejowych czy wzmiankę o cerkwi św. Bazylego w Moskwie. Ok. 150 godzin jazdy koleją zaowocowało rozmowami jak z ankiety socjologicznej z zaledwie z kilkoma osobami. Liczyłam, że młoda dziewczyna ciekawa świata pokaże mi Syberię, jakiej nigdy nie zobaczę w żadnym programie telewizyjnym, o jakiej nie przeczytam w żadnym podręczniku. Po prostu szykowałam się na Syberię z krwi i kości, ze śniegu i lodu, z trudu i mozołu. Taką zwyczajnie prawdziwą z codziennym życiem, autentyczną szczerością ludzi z ich emocjami i pragnieniami, zwyczajami, poglądami społeczno-politycznymi. Może niekoniecznie urodziwą marketingowymi chwytami, a mimo to porywającą swą dzikością, szorstką i mroźną. Po prostu chciałam tak dzikiej Syberii, jak by na to wskazywał tytuł.
Kto lub co jest sprawcą tego ambarasu? Może mój sprecyzowany wzór standardów wobec określonego gatunku literackiego, który uruchamia alert natychmiast, gdy tylko np. zamiast reportażu podróżniczego otrzymuję raczej przewodnik turystyczny z krótkim przerywnikiem w postaci niemal pamiętnikowej relacji z „challenge’u narciarskiego”.
„Moją dziką Syberię” Karoliny Kozioł traktowałabym właściwie jako quasi-przewodnik w pigułce. Skondensowana forma może się okazać trafną konstrukcją zwłaszcza dla tych osób, które czytają w biegu i nie przepadają ani za obszernymi, ani za wymagającymi zastanowienia lekturami. Jedna z rozmówczyń przytacza filozoficzne porównanie jazdy pociągiem do życia, konstatując „Wielu ludzi wkracza w nasze życie zupełnie przypadkowo. Niektórzy pojawiają się na kilka dni (…), nieliczni pozostają z nami na zawsze…” To stwierdzenie odniosłabym do książki Karoliny Kozioł – „Moja dzika Syberia” została ze mną na chwilę.