Już chyba kiedyś o tym wspominałem, a może i nie... W każdym razie przez lata siedzenia w książkach wyrobiłem w sobie jakiegoś rodzaju instynkt, który pozwala mi omijać złe lektury. Niestety, tak jak czasem sarna przez przypadek wpadnie do dołu, z którego nie może się wydostać, tak i ja niekiedy trafię na książkę, która całkowicie nie współgra z moją wrażliwością i poczuciem estetyki. Ostatnio miałem tak na początku stycznia, kiedy to przyszło mi zmierzyć się ze space operą
Turkus i purpura, i tak miałem teraz, gdy kilka ostatnich popołudni poświęciłem na lekturę pierwszego tomu cyklu
Aszanturi.
Gdy Wydawnictwo Novae Res zaproponowało mi kolejne lektury do recenzji, bez wahania zdecydowałem się na
Dziecko Odrodzenia. Intrygujący opis kazał mi sądzić, że będę miał do czynienia z książką utrzymaną może nie w stylu, ale co najmniej w duchu Andrzeja Sapkowskiego, Tolkiena czy Georga R.R. Martina. I faktycznie, początek tej powieści również to sugerował, co więcej wzbudził we mnie zarówno zaciekawienia, jak i entuzjazm; był naprawdę mocny, żeby nie napisać spektakularny. Oto bowiem pewien dzielny wojownik, przez przypadek budzi do życia potężnego smoka, który od wieków spał pod postacią góry. Smok wznosi się w powietrze, przy okazji zabijając wszystkich mieszkańców dwóch sąsiednich wysp, w tym rodzinę, przyjaciół oraz wrogów naszego wojownika. Równolegle do tych wydarzeń niejaki Klaryk - młody i niedoświadczony marynarz jako jedyny z załogi uchodzi z życiem po potężnym sztormie. Nie dość, że znajduje się na pełnym morzu i teraz sam musi prowadzić statek, to jeszcze pod jego pokładem tkwi grupa więźniów składająca się z samych milusińskich: morderców, złodziei i gwałcicieli. Wkrótce Klaryk dociera na ląd i odkrywa na nim wymarłe miasto, w którym królują ogromne mięsożerne ptaszyska. W zupełnie innej części świata bandyci porywają księżniczkę Salhadę, która okazuje się być jednym z Dzieci Odrodzenia. Tropem porywaczy rusza jednak tajemniczy nieznajomy, który będzie chciał odbić dziewczynę...
To tylko trzy wątki, choć niejedyne, które składają się na tę historię. Jak już wspominałem początek, powiedzmy pierwszych kilkadziesiąt stron, jest całkiem niezłych. Nie jest to wybitna literatura i widać wyraźnie, że mamy do czynienia z nieotrzaskanym debiutantem, ale jest na prawdą nieźle, serio. Jednak wiecie jak to jest - apetyt rośnie w miarę czytania i z każdą kolejną stroną, z każdym kolejnym rozdziałem, zacząłem czuć coraz większy kwas - dostrzegać coraz więcej mankamentów zaczynając od bardzo słabo nakreślonych postaci, poprzez nierówne tempo akcji, a skończywszy na "niedociągnięciach" redakcyjnych, które najczęściej objawiały się bijącymi po oczach powtórzeniami. Owszem, przeoczenia korektorów są na porządku dziennym i chyba nie ma książki, która byłaby od tego wolna, ale tutaj jest tego stanowczo za dużo. I gdy czytasz kwiatki typu:
Panie, nie potrafię ubrać tego w słowa, ale jeśli pozwolisz, zaśpiewam pieśń, którą napisałem po tym wydarzeniu. Jej tekst jest wiernym opisem wydarzeń albo
Noc była zimna, ale dzięki temu szybciej się szło, a chcieli wydostać się stąd jak najszybciej, lub też
W jednej ręce trzymał miecz wyciągnięty do połowy z pochwy, którą trzymał w drugiej ręce, to właściwie ma się już dość takiej lektury.
Niemniej na odbiór książki, a później jej ocenę, wpływa wiele czynników. Jak już wspomniałem, początek
Aszanturi był całkiem udany i gdyby Autor cały czas trzymał równy poziom, nawet językowe lapsusy, aż tak by nie bolały. Tutaj jednak Pan Sosiński przegrał z własnym niedoświadczeniem. Niestety, tłok sprzyja duchocie, a tu po prostu wszystkiego było zbyt wiele: wątków, postaci, miejsc. R. F. K. Sosiński stworzył - to nie podlega dyskusji - wspaniały i barwny świat, ale odniosłem wrażenie, że nie potrafił nad nim zapanować. W mojej ocenie, nie zdołał również zbudować psychologii postaci. Wszyscy są tu nijacy, bez przeszłości, bez głębi, bez cech, które sprawiają, że papierowy człowiek staje się bardziej ludzki. Nie zdołałem żadnego z bohaterów ani polubić, ani się z nim identyfikować, nie odnalazłem też potrzeby, aby któremukolwiek kibicować w trudach podróży i w dotarcia do celu. Postaci wykreowane przez R. F. K. Sosińskiego były równie przekonujące, co "aktorzy" z polskich paradokumentów i to też nie ułatwiało lektury.
Wydaje mi się, choć oczywiście mogę się mylić, że Autor nieposiadający jeszcze zbyt wielu umiejętności, po prostu wypłynął na zbyt głęboką wodę i utonął.
Aszanturi. Tom 1: Dziecko Odrodzenia, to powieść całkiem sporych rozmiarów i nad zapanowaniem nad tak dużym materiałem zwyczajnie zabrakło doświadczenia. Szkoda, bo historia miała potencjał. Być może R. F. K. Sosiński powinien zacząć od czegoś mniejszego, mniej wymagającego niż monumentalne fantasy przewidziane na więcej niż jeden i to niemały tom. Nie moją rolą jest jednak udzielanie rad Autorowi, tym bardziej, że wcale o nie nie prosił. Czuję się jednak zobowiązany, aby uczulić Was - moi Drodzy Książkoholicy - abyście zastanowili się dwa razy, nim sięgnięcie po tę powieść. Recenzja jest subiektywną oceną, wynikającą z równie subiektywnych odczuć (wyjątek, to te redaktorskie byki, za które i redaktor, i korektor powinni być oddani smokom na pożarcie), a te są jednoznaczne i sprowadzają się do konkluzji, że
Aszanturi, to lektura słaba i męcząca. Nie uważam się jednak za wyrocznię i opiniotwórcze guru, dlatego przed ostatecznym zamknięciem portfela, zachęcam Was do poszukania innych opinii na temat tej książki. Bo zawsze warto poznać różne zdania.
© by
MROCZNE STRONY | 2022