Zmęczenie, tłuste uda, bóle brzucha, cera jakaś nie taka. Gdzieś w mojej diecie musi czaić się wróg: cukier wygląda w sumie jak kokaina, więc może to on? Te straszne chemiczne nazwy na opakowaniu brzmią jak klątwa. A może faktycznie to jednak gluten, od wczoraj nie jem chleba i jakoś mi lepiej. Każdy posiłek jest torturą niepewności, jak tak dalej pójdzie, to zostanie mi na talerzu tylko jarmuż. No i lewatywy z kawy, ale to już nie na talerzu.
"Wściekły kucharz", noże na czerwonym tle, przekleństwa, wojowniczy ton w opisie – można byłoby się spodziewać, że książka Warnera będzie nieprzyjemnym festiwalem szyderstwa mającym przekonać przekonanych i podkarmić ich ego, że jacy to ludzie są głupi i naiwni, a ja mądry i rozsądny. Na szczęście autor okazuje się być wrażliwym człowiekiem, kierującym swoją złość na pomysły i oszustów w obronie ofiar manipulacji (a i nie klnie tak dużo i soczyście, co pewnie niektórych rozczaruje). Warner kocha jedzenie i chciałby, by cały świat czerpał z niego radość – czy to ludzie rezygnujący przez dezinformację z czarów pizzy albo lodów, czy nieświadomie chorzy wyrzucający z jadłospisu długie listy produktów zamiast jednego winnego, czy grubi upokarzani na każdym kroku, czy nieszczęśni anorektycy. Bywa, że wchodzimy w zbyt patetyczne tony, ale intencje są jak najbardziej szczere.
Jednak "Wściekły kucharz" to przede wszystkim list miłosny do Nauki. Do niepewności, rzetelności, zbiorowego wysiłku, niewidocznego postępu. Ten ogólny zachwyt (w którym jednak nie brakuje też krytycznego westchnięcia) przeplata się z opisami popularnych pseudodiet i wskazówkami, jak radzić sobie z mechanizmami podrabianej nauki, w tym tej wychodzącej poza kuchnię. Książka napisana jest lekkim stylem, ma humorystyczne elementy, autor lubi podpuszczać czytelnika, unaoczniając tym samym teoretyczne porady. Sama książka jest skonstruowana tak, by przytrzymać przy lekturze fana instagramów o dietach, zamiast go wyśmiać i zniechęcić do siebie na dzień dobry. Warner to dobry facet.
Łatwiej byłoby szyderczo opisać cudaczne wymysły dietetyczne, podkarmiając przy tym swoje poczucie wyższości. I o ile samo wyśmiewanie szkodliwych idei pewnie jest pomocne (patrz: antyszczepionkowcy – choć lepiej nabijać się z pomysłów niż z ludzi!), to jednak nie możemy się na tym zatrzymywać. Dlaczego bardziej ufamy blogom niż naukowcom? Znachorom niż dyplomowanym dietetykom? Zwariowanym terapiom niż konwencjonalnym metodom? W walce z pseudonauką wciąż jest wiele do zrobienia po naszej stronie, a obmywanie sobie rąk pogardliwie rzuconym "no, selekcja naturalna" jest zwykłym okrucieństwem. Więcej takich kucharzy wściekłych w słusznej sprawie!
[Recenzja została po raz pierwszy (27.04.2019) opublikowana na LubimyCzytać pod pseudonimem Kazik.]