„Zauważyłem, że niektórzy sądzą, że choroba wszystko wyjaśnia, wszystko usprawiedliwia lub przekreśla. To nie jest fair. Człowiek jest nieskończenie skomplikowany. Wolę myśleć o swojej chorobie psychicznej jako o pewnym dodatku do pozostałej części mej osoby, traktować ją jak coś w rodzaju emocjonalnej cukrzycy. Depakote to obecnie moja insulina, nastrój to mój poziom cukru we krwi. Jak wszyscy inni grzeczni cukrzycy muszę dokładać starań, by zażywać właściwe leki o wskazanych porach. Jeśli tego nie zrobię, choruję.”*
Mówi się, że los każdego człowieka jest gdzieś tam przesądzony na długo przed jego narodzinami. Ma wytyczoną drogę z kilkoma wyborami, a ten dokonany jest tym właściwym lub nie. W zależności od tego trafia on na przeszkody, które trzeba pokonać by dotrzeć do celu. Kiedy spotyka się dwoje ludzi, którzy powinni być ze sobą bywają wydarzenia, które to uniemożliwiają. Przeciwności losu uniemożliwiają bycie razem, tworzą rzeczywistość, w której uczucie nie ma racji bytu, ale czasem, gdy uczucie jest niebywale silne, nawet to nie jest w stanie przeszkodzić temu uczuciu.
Lucy Houston i Mickey Handler, obydwoje zmagają się ze swoimi demonami. Nad nią krąży groźba zachorowania na raka jak to było w przypadku pozostałych kobiet w jej rodzinie, on cierpi na chorobę afektywną dwubiegunową. Tych dwoje nie powinno się w sobie zakochać, a jednak tak się stało i po wielu trudach i sceptycznych podejść je bliskich wzięli ślub i żyli najlepiej jak mogli ze swoim bagażem. Darzyli się wielkim uczuciem, ale nie zawsze było pięknie i kolorowo. Zawsze jednak mogli liczyć na siebie. Ich życie toczyło się z dnia na dzień, bo nie mogli niczego planować gdyż zazwyczaj nic z tego nie wychodziło. Mogłoby być tak jeszcze przez długi czas, ale ktoś, a może co coś chciało inaczej. Choć to prawie niemożliwe, Lucy zachodzi w ciąże i po pierwszym szoku zamierza urodzić. Nie przewidziała jednak tego, że w tym samym czasie upomni się o nią jej zmora. Jakie decyzje podejmie Lucy w związku z zaistniałą sytuacją i jak to wpłynie na życie jej, Mickey’a, jej rodziny oraz przyjaciół?
Gdy wybieram jakąś książkę kieruje się opiniami innych, zaufanych mi osób. Inaczej jest w przypadku nowości, gdy nikt jeszcze jej nie czytał, wtedy bacznie wczytuje się w notę wydawcy. W przypadku tej pozycji wszystko, bo i opis, okładka, a nawet tytuł, przemawiało za tym by po nią sięgnąć. Pokusiłam się więc i przeczytałam. Czy była to dobra decyzja? Otóż, tak, ale zacznę może od początku.
Ka Hancock stworzyła historię, która tak naprawdę mogła wydarzyć się naprawdę. W sumie nie wiadomo czy taka lub podobna się nie wydarzyła. „Tańcząc na rozbitym szkle” to losy pary, która na każdym kroku musiała walczyć z przeszkodami, które stawiał im los. Pełni obaw i niepewności o jutro postanowili zawalczyć o swoje szczęście. Pokazali, że choroba nie jest końcem, że mimo wielu przeszkód można być szczęśliwym i spełnionym. Autorka ukazała blaski i cienie takiego życia. Tak jak w przypadku „normalnych” związków bohaterowie przeżywają wzloty i upadki tylko, że w tym przypadku jest trochę inaczej. Mimo szczęśliwych chwil musieli nie raz wyrzec się czegoś ważnego i istotnego, ale dla tego kogo naprawdę się kocha jest się w stanie poświęcić naprawdę wiele. To również bardzo emocjonujący obraz tego jak los daje i odbiera, jakie decyzje trudne do podjęcia ciążą na zwykłym człowieku, który ma prawo do słabości, ale nie może sobie zbytnio pozwolić. Dużym uznaniem są sylwetki bohaterów stworzonych przez powieściopisarkę, są charyzmatyczni i indywidualni. Mają wady i zalety przez co stali się bardziej rzeczywiści.
Książkę od początku czytało mi się bardzo dobrze, ale tak gdzieś po dwusetnej stronie dopiero na dobre uderzył we mnie ogrom emocji jaki niesie ze sobą ta historia. Uwielbiam powieści, które wywołują sprzeczne i trudne do określenia emocje. Ta pozycja właśnie jest tego typu literaturą i jestem pewna, że jeszcze nie raz się w nią zagłębię. W trakcie czytania śmiałam się i płakałam, czułam strach, irytację oraz żal. Wraz z bohaterami przeżywałam każdą sekundę, minutę, godzinę, dzień... Bardzo się z nimi zżyłam i z wielkim żalem żegnałam. Dużym plusem tej powieści jest nietuzinkowa fabuła, która została dopracowana z najmniejszymi detalami. Wszystko jest opisane jasno i rzetelnie, a do tego z wyczuciem. Kolejnym plusem jest akcja tej powieści, która zaskakiwała mnie nie raz. Przyznaję, że liczyłam na inne rozwiązanie tej historii, ale teraz wiem, że nie było by dobre. Okazało się być takie jak powinno, jak życie, słodko - gorzkie. Muszę też jeszcze wspomnieć o postaciach, które z miejsca zdobyły moje serce. Szczególnie Lucy i Mickey, którzy mi zaimponowali w pewien sposób czegoś nauczyli. Ta książka nie się ze sobą mnóstwo smutku i żalu, ale jeszcze więcej miłości i nadziei. Jeśli tylko powstanie coś nowego spod pióra tej amerykańskiej autorki wezmę to w ciemno.
„Tańcząc na rozbitym szkle” jest pozycją, która na zawsze pozostawia ślad w czytelniku, porusza serca i skłania do refleksji. Piękna historia o życiu, którą nawet w fragmentach można odnaleźć w samym sobie. Na zakończenie mogę dodać tylko, że do drugiej połowy książki nie zabierajcie się bez chusteczek u boku. Banalnie napiszę, że tę książkę po prostu trzeba przeczytać. Naprawdę.
*str. 48