Nie jestem w stanie zdecydować czy to dobra książka, czy tylko zbyt ambitna i przez to nieudana próba poradzenia sobie z niepoznawalnym.
Nie wiem też, czy dobrze odczytuję intencje autora, ale nie muszę się tym chyba zbytnio przejmować, bo to przecież książka o niemożności poznania i granicach stosowalności ludzkiego myślenia.
Nie ukrywam, że książka nie jest łatwa w odbiorze, chociaż zawiera też przystępniejsze wątki dotyczące postapokaliptycznej wizji Ziemi, gdzie zamarły wszystkie rośliny okrytozalążkowe, wraz z innymi czynnikami powodując zapaść cywilizacyjną. Ludzkość skrywa się w kosmicznych koloniach i planuje wyprawy do najbliższych gwiazd, prowadząc eksperymenty z lotami wewnątrzukładowymi. Nie są to jednak zagadnienia, które tak naprawdę interesują autora. Vizvary pod pozorem twardej fantastyki naukowej i międzyplanetarnej wyprawy do systemu Saturna, zajmuje się tak naprawdę problemem ograniczeń ludzkiej percepcji i zdolności pojmowania rzeczywistości zbyt złożonej dla podstawowych, odzwierzęcych zmysłów, ukształtowanych na planetarnej powierzchni. Zmysły te nie nadają się do odbioru (o przygotowaniu danych do sensownej analizy nie wspominając) wielowymiarowej i wieloczynnikowej złożoności kosmosu. Ludzie stosują wiec kolejne modele i interfejsy mające przetworzyć i przybliżyć sygnały niedostępne ich zmysłom, przetłumaczyć je na coś pojmowalnego, podsumować i dostosować do ich ograniczonego mózgu. To samo robimy codziennie w ograniczonym zakresie i tym samym zajmują się od niedawna raczkujące systemy AI. W "Lagrange" autor pokazuje kilka możliwych filtrów/modeli dostosowujących nieodbieralne zmysłowo wrażenia rzeczywistości do możliwości kosmonautów. Egzokorteksy jako mózgowe nakładki dostosowujące sposób postrzegania poprzez regulację na poziomie biochemicznym/bioelektrycznym. Oprogramowanie modelujące rzeczywistość i wyciągające wnioski z powiązań i danych niedostępnych ludziom ("Narrator" głównego bohatera powieści, Dawida, celnie prognozujący przyszłość, chociaż jego autor nie pojmuje jak program to robi). Myślorost - samoprogramująca się i autonomiczna struktura pseudoorganiczna analizująca i tłumacząca dane niedostępne dla ludzi. Wszystkie te metody okazują się w powieści niewystarczające wobec nieznanego, myślorost ewoluuje w formy zbyt obce dla człowieka, oprogramowanie działa w sposób nieredukowalny do racjonalnych podstaw (choć predykcje podaje prawidłowe), regulacja chemiczna mózgu nie wystarcza by przetrwać kontakt. Ta porażka wydaje się trafną ekstrapolacją obecnych trendów, gdzie sama ludzkość nie bardzo wie co robi, tworząc po raz pierwszy w historii systemy AI, które same potrafią odtwarzać/tworzyć, chociaż nie do końca wiemy jak to się dzieje. Popadając po drodze w ontologię i metafizykę Vizvary sięga ostatecznie do religii i w niej doszukuje się skuteczniejszego, choć dalej ułomnego, środka na komunikację z niepoznawalnym. Ta część powieści zupełnie mnie nie przekonała i wzbudziła raczej irytację. Tam gdzie nauka ponosi porażkę, skuteczniejsze okazują się cerkiewne modły, ofiary i ołtarze - dosłowne i metaforyczne. Przywołujące nieznany, boski byt retrospektywnie ingerujący w historię i odtwarzający ją w kolejnych iteracjach, tworzących nieciągłą fabułę tej książki. Nieciągłość ta nie dotyczy czasu trwania wyprawy, ale jest wyrażana przez skokowe zmiany powieściowej rzeczywistość a nierzadko również samych bohaterów i bohaterek. Dodatkowo podkreślają ją urwane w pół słowa zakończenia rozdziałów. Wrażenia kontaktu z nieznanym autor stara się wzmocnić stosując znane od dawna chwyty językowe, wprowadzając neologizmy i scalając nieprzystające do siebie składniki związków frazeologicznych. Robi to jednak bez większego zaangażowania (Dukaj w "Innych pieśniach" czy Lem w "Powtórce" zrobili to w sposób znacznie bardziej przekonujący) a purpurowe szepty myślorostu po pewnym czasie okazują się jedynie pozłotką, pod którą nic oprócz pozorów głębi się nie kryło.
Może po prostu nie zrozumiałem? Może moje perceptorium nie okazało się wystarczająco złożone i rozwinięte? To możliwe, ale książka nie przekonała mnie ani nie zaintrygowała prezentowanymi ideami i, niestety, chwilami była po prostu zbyt nużąca i przygnębiająca. Kolejne warianty zamkniętej w ścianach statku, depresyjno-klaustrofobicznej rzeczywistości, nie wydawały się zmierzać dokądkolwiek, tak jakby bóstwo stosowało metodę prób i błędów, nie zważając przy tym na takie drobiazgi jak kolejne trupy złożone w tankach medycznych. Sentymentalne obrazki z Ziemi, pomimo swojskich akcentów, niewiele wnosiły do całości i jedynie zwiększały wrażenie niespójności całego tekstu.
Trzeba jednak zdecydowanie docenić autora za niezwykle ambitną próbę zmierzenia się z nieznanym, zajrzenia tam gdzie nasze zmysły nie mają szansy dotrzeć. Od czasów ostatnich książek Dukaja nie było w naszej literaturze SF próby równie śmiałej. Nic nie poradzę, że mnie nie zachwyciła.