Piotr Kobza –debiutujący pisarz jest człowiekiem o szerokich zainteresowaniach. Z zawodu dyplomata- europeista, pomieszkiwał tu i ówdzie. Jak sam pisze lubi słowa w różnej postaci i układach, stąd zapewne pomysł wkroczenia na pole literatury. „Polskie rekolekcje” miały mu otworzyć drzwi do literackiego świata, który chciał podbić z miejsca. Jak widomo najlepszy w tej kwestii jest skandal, zwłaszcza z katolicyzmem w tle – skoro Dan Brown się na tym obłowił to czemu nie spróbować…
„Polskie rekolekcje” to powieść, hmm… może raczej czytadło o aspołecznym zakonniku, który powraca na ojczyzny łono (pozwoliłam sobie zacytować ten zwrot z treści, chociaż jakoś go kojarzę z innej powieści…), aby zasiąść na czole diecezji sokalskiej. Perypetie dość osobliwego księdza Borysa są jednakże mało skandaliczne (nawet dom publiczny w tle nie pomógł) i dość nudne… A miało być tak pięknie… Miała być książka- poradnik dla biskupów, przyszłych biskupów i wielu innych. Plan ambitny, jak przystało na człowieka, który skromnością nie grzeszy. Niestety chyba zbyt płytko zgłębiał Pan, Panie Autorze instytucję kościoła katolickiego i przeoczył, że pycha jest grzechem głównym.
Głównym bohaterem książki jest Borys – zakonnik, który żyje dostatnio i w miarę szczęśliwie w Rzymie, jednakże jego charakter, sposób bycia i cynizm nie zjednują mu przyjaciół. Decyzją swoich zwierzchników zostaje mianowany biskupem w Sokołowie. Borys jako osoba wykształcona, obyta, światowa, nie potrafi się pogodzić z tą decyzją, jednakże nie może jej odrzucić. Trafia do małej miejscowości, która jawi mu się, jako miejsce, o którym zapomniał Bóg. Polska przedstawiona jest jako kraj zacofany, zaściankowy, konserwatywny (w pejoratywnym znaczeniu) – jednym słowem dziura zabita dechami. Zamieszkana przez ludzi prymitywnych, ograniczonych, głupich, infantylnych. Nic dziwnego, że światowiec nie może się odnaleźć w nowej rzeczywistości, że nie potrafi zjednoczyć się z ludźmi, zbratać ze współpracownikami. Jest arogancki, cyniczny, wywyższający się, nie sposób go polubić. Nawet przejawy jego dobrego serca nie są w stanie zmienić tego negatywnego obrazu. Ksiądz Borys prezentuje się jako bohater jawnie negatywny. I raczej trudno mu współczuć…
Sam proces czytania, abstrahując od emocji, jakie wywołuje główny bohater, jest dość uciążliwy. Głównie za względu na wtrącenia w języku włoskim, łacińskim i liczne zwroty stricte związane z Kościołem. O ile zdania w języku włoskim są tłumaczone, a na końcu książki są objaśnione trudniejsze terminy kościelne, o tyle autor uznał, że każdy czytelnik zna łacinę na tyle dobrze, aby samemu przetłumaczyć licznie użyte zwroty (no, cóż w końcu to książka dla biskupów, nie dla pospólstwa).
Obce wtrącenia to jedynie część językowych niespodzianek. Język używany przez autora jest niekiedy tak trudny, że należałoby sięgnąć po słownik! Momentami czułam się, jakbym czytała rozprawę naukową a nie książkę fabularną. Styl również jest niejednolity. Raz inteligencki, miejscami niemalże militarny, w ostatnich rozdziałach chłopski, jakby inspirowany Reymontem. Może taki był zamysł, ale cóż… Nie złapie się dwóch srok za ogon.
Inną sprawą jest dobór imion i nazwisk postaci. Otóż zauważyłam pewną skłonność – osoby wysoko postawione, światowe noszą wymyślne, ciekawe imiona, osoby zaś prezentujące lud diecezji sokołowskiej obdarzone zostały ośmieszającymi nazwiskami i pospolitymi imionami; taki sam los spotkał okoliczne miejscowości. Fakt ten podkreśla, jak bardzo negatywny stosunek do rodaków (zwłaszcza ze Wschodu) ma autor, który bądź co bądź jest człowiekiem światowym, niemalże kosmopolitą.
Reasumując obraz Polski jest stereotypowy, co szczególnie razi u polskiego autora. Akcja jest nudna, nie wciąga, nie zmusza do myślenia. Główny bohater odpycha, reszta jest zepchnięta na margines, ale i wśród nich bark ciekawych, charakterystycznych postaci. Styl jest nużący, irytujący, niedopracowany. Moim zdaniem debiut zdecydowanie nieudany. Jeżeli mogłabym autorowi cokolwiek zaproponować to byłoby to sięgnięcie do tematyki, którą zna, bo o Kościele i życiu kapłanów nie ma zielonego pojęcia. Cała fabuła zdaje się być osnuta na domysłach, wyobrażeniach, stereotypach, a nie na faktach. A skierowanie tej książki do biskupów to istny żart, oj… za wysokie progi.
PS. Odniosłam wrażenie, że autor i jego książka są straszne nadęci, niesympatyczni i bezkrytyczni. Nie jest to bynajmniej atak ad personam, jednakże takie odczucia mam po przebrnięciu przez tą lekturę.
A i jeszcze jedno Panie Piotrze, ów papież od spraw robotników to Leon XIII, bo zabrzmiało to, tak, jakby Pan nie wiedział…