„Szeptuchę” autorstwa Katarzyny Bereniki Miszczuk przeczytałam jakieś 7 miesięcy temu. Wspominam o tym, bo pierwszy raz piszę opinię o książce po tak długim czasie. Do tego jeszcze, sprzątając na czytniku usunęłam wszystkie cytaty i notatki. Rozum podpowiada mi, że powinnam sobie odpuścić, ale serducho każe mi mimo wszystko napisać coś o tej powieści. Dlaczego? Czytając ja bawiłam się przednio i byłoby mi źle z myślą, że nie dołożyłam swojej cegiełki w promowaniu jej. Fakt, iż jest dość znana i nie wiem, czy jeszcze potrzebuje reklamy, ale uważam, że jak coś jest fajne to trzeba o tym mówić.
Przejdźmy do meritum. O czym jest ta powieść? Katarzyna Berenika Miszczuk założyła sobie, że Mieszko I nie przyjął chrztu i historia Polski potoczyła się inaczej. Kraj jest monarchią, a ludzie wierzą w starych bogów i dalej kultywują słowińskie tradycje. Głowna bohaterka ma na imię Gosława (zdrobniale Gosia). Ukończyła właśnie studia medyczne i czekają ją praktyki m.in. u szeptuchy. Gosia z dystansem podchodzi do ziołolecznictwa i wszelkich magicznych praktyk, ale skoro trzeba to trzeba. Trafia do wsi Bieliny, gdzie będzie musiała zmierzyć się ze swoją niewiarą, błotem i kleszczami, słowiańskimi bóstwami, przystojnym, tajemniczym Mieszkiem oraz ze swoją mocą i przeznaczeniem.
Przyjrzyjmy się bliżej Gosławie. Niech nie zmyli was, że studiuje medycynę i to poważna kujonka. Kojarzycie program „Damy i wieśniaczki”? Paniusie z miasta jadą na wieś przewalać gnój, a wiejskie gospodynie zamieniają „gumaki” na szpilki i jadą balować do „stolycy”. W „Szeptusze” mamy coś w tym stylu, ale bez zamianki. Katarzyna Berenika Miszczuk po prostu wysyła mieszczucha na wioskę. W nowym otoczeniu okazuje się, że Gosia to istna – wybaczcie określenie – kretynka, panikara, hipochondryczka. Szczególnie tę ostatnia cechę pisarka „rozbuchała” do wielkości niebezpiecznie napompowanego balona. Gosia ciągle coś dezynfekuje, ubiera się w dziwne ciuchy ochronne bo kleszcze i bakterie (chociaż jest scena, gdzie napiła się z otwartej, porzuconej po imprezie butelki wina i tu pisarka nie była konsekwentna). Generalnie dostajemy szału, irytujemy się patrząc co ona odwala. Poznając szczegóły fabuły mamy wrażenie, że nieadekwatnie wręcz infantylnie reaguje na sytuację w jakiej się znalazła, że kompletnie nie widzi tego co jej zagraża. Wiem, że to wszystko co napisałam o Gosi brzmi źle, ale ma ona w sobie coś przyciągającego. Obserwujemy jej poczynania ze złośliwym zainteresowaniem, z myślą: „Co ta idiotka zaraz odwali?”. No i trzeba przyznać, że jest to postać nadająca powieści humorystyczny charakter, a także, że zapada czytelnikowi w pamięć.
A inni bohaterowie? Mieszko to taki rycerz na biały koniu. Trochę posągowy, ale chyba taki miał być. Za to szeptucha, u której praktykuje Gosia to prawdziwa „cholera”. Zna zasady marketingu i nie waha się pogrywać z klientami. Udaje starszą i bardziej zniedołężniałą niż jest, ale kiedy podkasała spódnicę i zaczęła gonić po lesie demona to jakby szaleństwo ją opętało. Jest to chyba moja ulubiona postać z tej książki. Taka stara, mądra cwaniara.
A jak prezentuje się fabuła? Katarzyna Berenika Miszczuk prowadzi ją wzorowo. Mamy tajemnicę, a nawet kilka tajemnic i autorka co rusz coś nam zdradza, ale pamięta, żeby „powiesić kolejną marchewkę” jako wabik. Dlatego czytelnik cieszy się, że nie jest wodzony za nos, ale nie odkłada książki, bo ciągle jest coś do odkrycia np. dowiadujemy się, kim jest Gosia, jakie jest jej dziedzictwo, ale nie wiemy czego będą chcieli od niej bogowie. W tym tomie (bo otwiera on cykl „Kwiat paproci”) to chyba właśnie tożsamość poszczególnych postaci jest najciekawszą kwestią i ona gwarantuje zwroty akcji i te wszystkie „bajerki”, dzięki którym czytamy z wypiekami na twarzy.
Musimy jeszcze szybko rzucić okiem na świat wykreowany przez Katarzynę Berenikę Miszczuk. Uważam, że w przypadku tej książki nie trzeba oceniać, czy pisarka dokładnie zaprezentowała słowiańską mitologię. Pisząc taką powieść dopuszczalne jest, że wybrała co i ile chciała i mogła sobie to dopasować do fabuły. Przecież teoretycznie przez setki lat religia mogła ewoluować. Dlatego odpuszczam sobie weryfikację tej kwestii, natomiast napiszę o tym co rzuciło mi się w oczy. Świat wykreowany w „Szeptusze” nie zrobił na mnie wielkiego wrażenie. Ciężko nazwać ją nawet „historią alternatywną”. Mam wrażenie, że autorka pozbierała pewne elementy, żeby pasowały do jej koncepcji połączenia tradycji z nowoczesnością. Czasami wychodzi fajnie, a czasami jakbyśmy zwiedzali skansen. Jest ciekawie, ale nienaturalnie. Jakby dawne czasy na siłę wciskały się do współczesnego świata. Trochę słomy, sznurka i kleju i jakoś ta makieta się trzyma. Nawet da się na niej rozgrywać „spektakl”, ale spektakularny efekt to to nie jest.
„Szeptucha” to nie jest wielka literatura, co nie znaczy, że nie jest godna uwagi. Jest to lekkie, zabawne fantasy. Tak, bardzo infantylne, ale słodkie w tej „głupotce”. O ile słowo „infantylny” ma w języku polskim negatywny wydźwięk to w przypadku „Szeptuchy” to największa zaleta. Pewnie autorki książki to nie ucieszy, ale kiedy skończyłam czytać tę powieść pomyślałam sobie, że jest „tak głupia, że aż świetna”. Właśnie dlatego bawi, a czytanie jej to wielka radocha.