„Rzeki Londynu“ to raczej sztampowe urban fantasy z kilkoma kulturowymi smaczkami (głównie z kontynentu afrykańskiego). Fabułę stanowią losy młodego policjanta, Petera, który odkrywa magiczna stronę Londynu. Zaczyna od świadka w postaci ducha i nie kończy na sprzeczce bogów. Wpada w świat, jakiego nie dostrzegł, choć od wieków był obok ludzi, a skoro już raz w mieszał się w nadnaturalne sprawki, nie było już dla niego ratunku. Trafił do specjalnego oddziału policji, gdzie żadna sprawa nie kręciła się wokół ludzi, a jego przełożony nauczał go magii.
W powieści obecny był humor i kryminalne zagadki, a główny bohater marzył o seksie z każdą napotkaną kobietą. Duchy bywały skore do pomocy lub absolutnie destrukcyjne, a boginie rzek w Londynie miały w sobie coś niepokojąco kuszącego. Działo się sporo, ale działo się powoli, choć czasami ostro przyspieszało. Sam potencjał świata magicznego był ogromny i humor czasami do mnie trafiał, a to już dobre podwaliny lekkiego urabn fantasy, tyle że język był zbyt prosty (może kwestia tłumaczenia), androcentryzm wylewał się z rozdziałów, bohaterki uległy choć częściowej seksualizacji (seksualizacja to nie seksowność, przypominam), a w dodatku były momenty, gdy brak inluzywnego języka (tłumaczenie?) sprawiał, że zgrzyta łam zębami. W dodatku Ben Aaronovitch to przykład białego autora, który chce pisać o kolorowych ludziach (głównie czarnoskórych) i robi to źle. Powiela stereotypy, generalizuje i udaje, że wszystko jest w porządku, bo wkłada je do głowy bohatera, który jest mulatem. Ale nie jest. Mini akcent homoseksualny również miał w sobie nieprzyjemny posmak (choć i to może być kwestią tłumaczenia). Ugh.
Gdyby była to powieść o białych fecetach, którzy spotykają innych białych facetów, a wszyscy są hetero, wypadałoby to znacznie lepiej, a tak muszę kręcić nosem z niezadowoleniem. Długo myślałam, że autor może po prostu bawi się stereotypami (tak jak w stosunku do policji), a przynajmniej długo chciałam tak myśleć, ale niestety.
I byłoby dobrze, gdybym w tym miejscu mogła napisać, że fabuła wszystko uratowała, ale gdzie tam. Choć przyjemna, miała tendencje do uciążliwego przeciągania, a bohaterowie nie potrafili wzbudzić mojej sympatii, cały czas byli zbyt na dystans, nie ciekawili mnie ani trochę.
Szczerze? Nie rozumiem głosów sympatii. Nawet jeśli ktoś nie przejmuje się kwestią reprezentacji, bo żyje w swojej pięknej bańce, to jakim cudem ktoś może uważać, że to jest dobra książka? Rozumiem przeczytać, ale lubić? Tej różnicy gustów zupełnie nie kupuję.
Dawno nie wystawiłam tak złej opinii, w dodatku bez śladu sympatii, ale moje serce jest wyjątkowo oziębłe dla tej powieści. Przykro mi tylko, bo wychodzi na to, że książka trochę straciła na drodze tłumaczenia. Znalazłam kilka screenów oryginału i jest sporo niefajnych zagrań odnośnie kobiet, i sporo generalizacji co do wszelakich kultur, ale wszystko jest lepiej ujęte. Z większym uśmieszkiem. W polskim przekładzie jest natomiast bardziej grubiańsko, kartonowo i niezgrabnie, a ja oceniam nasze wydanie, więc nie zamierzam brać tego pod uwagę. Trudno. Radzę po prostu sięgać po oryginał. Nie mniej —tak czy siak nie polecam.
przekł. (na który trochę osób narzeka) Małgorzata Szypuła