Uwielbiam pisarzy rosyjskich i niemieckich, również takich na wskroś angielskich i francuskich. Jednak zawsze uważałam, że język węgierski ma w sobie pewną ulotność, charakterystyczny rys, naprawdę niepowtarzalny w odbiorze — nawet, gdy zostaje poddany tłumaczeniu. Od dawna miałam ochotę na bliższe poznanie twórców właśnie węgierskich, aczkolwiek nie nadarzała się odpowiednia ku temu okazja. W końcu trafiłam na Szilárda Rubina. Zanim w moich ręka znalazła się jego książka, szperałam w Internecie szukając jakichkolwiek informacji o tym autorze. Dotarło do mnie, iż w przypadku Rubina (piękne nazwisko) sława pojawiła się późno. I, mimo wszystko, dalej jest dostępny raczej dla koneserów literatury. Próżno widzieć go wśród klasyków, bestsellerów. A teraz, już po lekturze „Gry w cykora”, ta świadomość ogromnie smuci. Proszę mi wierzyć — to znakomita powieść. Nie spodziewałam się, że tak bardzo potrafi zauroczyć, w każdym znaczeniu.
Łatwo dostrzec poetyckie naleciałości. A warto wspomnieć, autor nie ograniczał się prozy, choć w dalszym okresie życia właśnie ona go głównie pochłaniała. Niemniej jednak, zdania napisane przez Rubina przypominają mi wiersz. Smutny, melancholijny, skrzący niedoścignioną urodą. Ludzie wrażliwi na słowa z pewnością znają uczucie, gdy w trakcie czytania po parokroć wracamy do różnych fragmentów, tylko po to, aby ponownie się nimi nacieszyć. Dlatego nad „Grą w cykora” spędziłam stosunkowo dużo czasu, bo aż trzy tygodnie. Książeczka dość cienka, normalnie skończyłabym ją w jeden weekend. Ale, nie tym razem. Wolałam dawkować sobie przyjemność. Nie żałuję!
Recenzenci porównują Szilárda do Prousta lub Fitzgeralda. A ja myślę, że oboje w nim istnieją, w jakimś stopniu. Równocześnie nie chcę szukać zbyt wielu wspólnych mianowników, gdyż uważam, iż Węgier zasługuje na osobne miejsce w historii literatury. Z racji na jego specyficzny styl. Owszem, chwilami kojarzący się z sennymi opisami Marcela P., aczkolwiek na tyle unikatowy, by samemu się bronić. Bez bardziej znanych „strażników” obok. Naprawdę cieszy mnie tak dobre zakończenie roku w kwestii książek — mocne, z przytupem, wręcz idealne.
Ot, historia miłosna, czytamy o nich często i namiętnie. Większość jest do siebie podobna, trudno temu zaprzeczyć. Co sprawiło, że powieść Rubina zachwyca? Po pierwsze, wspominany tu wcześniej styl. Po drugie, tło, czyli powojenna rzeczywistość na Węgrzech. Po trzecie, bohaterowie. Niezwykle ludzcy w swoich emocjach, rozedrgani, wypełnieni rozterkami, które dziwnym sposobem wzbudzają to, iż również czytelnik je odczuwa. Romantyczna para, choć z każdą kartką ulatuje „szczenięce” uczucie, zastępowane przez coś nienazwanego. Mężczyzna łamie serce kobiecie? A może na odwrót? Oboje pełni zalet oraz wad, nie są czarno-biali. Przedstawiają sobą całą gamę barw. W moich oczach, to poemat prozą, czasem jesienno-brązowy, ale też zimowo-błękitny.
Serdeczne ukłony w stronę wydawnictwa, które zdecydowało się opublikować tę książkę. Kolejne wyrazy uznania dla Klary Anny Marciniak, tłumaczki, idealnie oddającej piękno języka węgierskiego. A domyślam się, że to musiała być ciężka praca, wymagająca dużej dozy cierpliwości oraz wrażliwości. Tak, przełom listopada i grudnia pożegnał mnie znakomitą pozycją, mocno trzymam kciuki za Rubina. Od jego śmierci minęło dziewięć lat — najwyższa pora, aby dotarł do Polaków. Jeśli szukacie cudownie skonstruowanej fabuły, świetnie opisanej, to sięgnijcie po „Grę w cykora”…