Jane Heller to amerykańska pisarka, która na swoim koncie ma pokaźną listę wydanych książek, z których większość tygodniami utrzymywała się na listach bestsellerów. W Polsce nie jest tak dobrze znana, dlatego dopiero dziesiąta powieść w jej dorobku była pierwszą, którą przeczytałam. Sięgając po „Szczęśliwe gwiazdy” wiemy od razu czego się spodziewać, a nieskomplikowana fabuła nie wymaga wiele od potencjalnego czytelnika. Czy to jednak znaczy, że książkę należy od razu spisać na straty?
Stacey Reiser to trzydziestokilkuletnia kobieta, która opuszcza rodzinna gniazdo w Cleveland i wyrusza na podbój Hollywood. Bez znajomości i sztucznego biustu, ale za to pełna zapału do pracy, zdobywa drobne role w mało znaczących produkcjach, nie poddając się przy tym i wierząc, że jej czas w końcu nadejdzie. Kiedy w końcu dostaje rolę w pełnometrażowym filmie z Jimem Carrey’em (!) w roli głównej, wydaje się, że drzwi do kariery właśnie się przed nią otworzyły. Niestety, zimny kubeł wody szybko pozbawia Stacey złudzeń. Nie dość, że popularny krytyk filmowy porównał jej umiejętności aktorskie do młota pneumatycznego, to nadopiekuńcza i wszystkowiedząca matka, przed którą uciekła do Los Angeles, postanowiła przeprowadzić się bliżej córki. Jeśli jednak nasza bohaterka choć przez chwilę pomyślała, że gorzej już być nie może, to szybko miała się boleśnie rozczarować. No bo co zrobić z faktem, że denerwująca matka z dnia na dzień znalazła lepsze mieszkanie, wymarzoną pracę i bogatego chłopaka, kiedy Ty wciąż tkwisz w martwym punkcie, czekając na swoje pięć minut sławy?
Jane Heller nie wykazała się oryginalnością w kreowaniu świata przedstawionego. Mamy bohaterkę aspirującą na gwiazdę filmową, która zakochuje się w największym draniu Hollywood, mamy irytującą matkę, która wszystko robi dla dobra dziecka, mamy oklepany motyw amerykańskiego snu i słynny slogan "Od pucybuta do milionera", krzyczący do czytelnika z kolejnych stron. Wreszcie - jest historia przewidywalna jak rosół w niedzielę. Fabułę ratuje fakt, iż została ona urozmaicona wątkiem prawie – kryminalnym. Prawie, bo do kryminału "z krwi i kości" mu daleko, ale jednak kryje się tu mały dramat, pewna zagadka, którą jak najszybciej należy rozwiązać. Teoretycznie nic wyjątkowego, nic, co zachęcałoby do przeczytania właśnie "Szczęśliwych gwiazd", a nie innych podobnych pozycji, których przecież nie brakuje. No właśnie, a jednak coś sprawiło, że to książka tej autorki trafiła w moje ręce. Była to obietnica zawarta na okładce, mówiąca o tym, że "Szczęśliwe gwiazdy" to książka "okraszona zdrową dawką dobrego humoru". I rzeczywiście, Heller bawi czytelnika przez cały czas, ma wprawne pióro, dobrze operuje słowem, tworząc zabawne dialogi, które pozwalają oderwać się od codziennych zmartwień. Smaczku całej historii dodaje napięta atmosfera pomiędzy matką, a córką. Scysje, do których dochodziło między bohaterkami, a także charakterystyczne wypowiedzi Helen, nieustannie wywoływały uśmiech na mojej twarzy. Ponad trzysta stron czystej rozrywki, bez głębszego przekazu, bez pozostawienia śladu w pamięci na dłużej, ale jednak – rozrywki. A przecież książki to nie tylko opasłe tomiska, pisane językiem, który dziś prawie całkiem wyszedł z użycia przez pisarza nieżyjącego od wielu lat. Książki to również lekka, niezobowiązująca rozrywka. I właśnie w tej kategorii plasuje się omawiana przeze mnie pozycja.
"Szczęśliwe gwiazdy" towarzyszyły mi w czasie, kiedy miałam mnóstwo ciężkich zaliczeń, a od czytania notatek robiło mi się niedobrze. Książka Jane Heller okazała się idealną odskocznią, dającą chwilę wytchnienia po ciężkim dniu. W dodatku strony mijały niepostrzeżenie i nim się obejrzałam, przewróciłam ostatnią kartkę. Dlatego jeśli jesteście zmęczeni, a nawał zajęć Was przytłacza, polecam sięgnąć po tę pozycję. Sprawdza się idealnie jako niezobowiązująca lektura, która pozwoli odpocząć przepracowanym kresomózgowiom, bawiąc przy tym do łez.