"Bardzo amerykański ten szwedzki thriller" - to stwierdzenie pojawia się w różnych formach w kilku recenzjach "Szczątków pamięci" na portalach literackich. I to od odniesienia się do niego właśnie pozwolę sobie rozpocząć moją. Otóż nie do końca się z nim zgadzam. Jeżeli za najbardziej charakterystyczną cechę skandynawskich kryminałów uznamy nieśpieszne tempo akcji i fakt, że mamy dostęp do strumieni świadomości głównego bohatera przeżywającego jak bardzo bolą go tak głowa jak i świat :) , to ta powieść jak najbardziej jest skandynawska. Ból głowy, wizje, odnajdywanie siebie przez głównego bohatera, nawet obszerne opisy jego snów zajmują naprawdę wiele miejsca. I cóż, męczą, mnie przynajmniej wymęczyły. Skandynawskie smędzenie, główny powód dla którego generalnie nie przepadam za kryminałami z tej części świata, tu zrealizowało się bardzo wyraźnie.
Ktoś powie: "Okej, a jak inaczej wyobrażasz sobie powieść o facecie, który stracił pamięć i teraz rekonstruuje siebie sprzed wypadku w którym to się stało?" Tak, wiem, trudno ją napisać inaczej. Tyle że po pierwsze autor sam sobie wybrał taki smędzeniogenny temat (tak, wiem, a ja sam sobie wybrałem tę właśnie książkę do lektury, mnie też nikt nie zmuszał :) ) po drugie zaś - tu jest tego naprawdę wiele nawet jak jeśli wciąż pamiętamy, że jakaś tam dawka tego musiała się tu znaleźć. Tu jest tego naprawdę wiele nawet jeśli wziąć poprawkę na ten główny temat powieści.
Zapytacie teraz - dobra, a czy w powieści są w takim razie te "amerykańskie" elementy, elementy kojarzące się z tamtym stylem pisania? Wybuchy, pościgi, bójki :) Są, i jest ich nawet sporo, siedem - osiem można znaleźć w tekście tego typu scen, wszystko zresztą przecież rozpoczyna się od czegoś takiego, do tej ostatniej sceny za chwilę jeszcze wrócę. Miałem jednak wrażenie, że są skonstruowane bardzo punktowo. Poza tymi dwoma scenami (pierwszą i ostatnią, jeśli nie liczyć epilogu) funkcjonuje to na zasadzie: kilka, dwie-trzy-cztery strony kiedy nagle, właśnie bardzo nagle, coś takiego się pojawia i tyle i koniec i któryś z naszych bohaterów po wykaraskaniu się z niebezpieczeństwa chodzi nam już po mieści i przeżywa w myślach to, co się przed chwilą wydarzyło. Nie wiem, nie znam się, ale jakoś niespecjalnie kupuję taki sposób budowania narracji.
Ciekawa sprawa jest z tą ostatnią, finałową demolką. Zajmuje wiele miejsca, jakby pisarz chciał mi wynagrodzić wzmiankowaną powyżej punktowość wcześniejszych demolek, widzimy wiele punktów widzenia, trupów też jest co niemiara. Niby wszystko okej, a ja i tak miałem wrażenie, że ten smędzący ton do niej przeniknął. Wciąż jakoś wszystko odbywało się dziwnie bez energii, bez iskry. Jakby ogólny charakter tekstu przenikał nawet i tam, gdzie totalnie nie miało go być.
Wspomniałem powyżej o bohaterach i punktach widzenia, w liczbie mnogiej. Tak, postaci jest sporo, autor stara się trzymać zasady "w danym kawałku tekstu jesteśmy w głowie danej osoby", większe problemy ma z tym tylko w jednej scenie na początku akcji. Kibicujemy szczególnie dwóm panom których punkty widzenia zajmują w sumie pewnie z siedemdziesiąt - osiemdziesiąt procent powieści. Obaj w typie macho i samotnego wojownika o dobro (choć nieco "przybrudzeni" przez pisarza) kibicowanie im przychodzi nam w sumie łatwo, tu nie mam się akurat do czego przyczepić. Mam natomiast inne zastrzeżenie: no, jeżeli owych dwóch herosów łazi nam i powieści i łazi i łazi i łazi, to moment, kiedy się wreszcie na jej kartach spotykają po raz pierwszy powinien autor potraktować jako okazję, do stworzenia super mocnej, przejmującej sceny. Tu to nie zagrało w ogóle. Po części zadziałał efekt punktowości mocniejszych scen, o którym już pisałem powyżej, po części zaś - cóż, mam wrażenie, że De La Motte po prostu sobie odpuścił.
Nie grają też totalnie wątki społeczne. Znowuż, jeśli mamy arabską rodzinę mieszkającą od lat w Szwecji i już chyba w bardzo dużym już stopniu zasymilowaną (choć nie do końca), to to jest dla osoby piszącej powieść znakomita okazja, by trochę nam o nich powiedzieć, pokazać ich widzenie świata, ich miejsce w społeczności. Tu nie ma tego wcale, rodzina sobie jest, potem znika z kart powieści i tyle. Już lepiej było z widzeniem świata rodowitych Szwedów, w szczególności dwóch ambitnych (nadambitnych? :) ) postaci, o których jeszcze wspomnę.
W ogóle kupę rzeczy mi w tym tekście nie grało. Miałem np. wrażenie, że jeden z tych centralnych bohaterów, Arab badający sprawę śmierci brata, jakoś szybko zapomniał o swoim zadaniu. Zadanie drugiego z panów zwyczajnie mnie nie interesowało. Ciekawe, że najlepiej czytały mi się partie tekstu tyczące dwojga bardziej negatywnych postaci, dziewczyny i ministra. Były wciągające, zaskakujące, dobrze napisane i... i oni nie smędzili :) Gdyby tylko mieli na kartach książki więcej do powiedzenia, być może mogłoby być tak pięknie... :) Dorzucę jeszcze szybko na plus, że w miarę czujemy atmosferę powieściową, jest zimno, ciemno, tak jak autor chciał (parę razy wspomina, że akcja książki ma miejsce w zimie). Choć z drugiej strony niespecjalnie czujemy lokacje, miasto, jego ducha.
A tak, cóż, dla miłośników skandynawskich kryminałów z "amerykańskimi elementami" pewnie może być. Mnie bynajmniej nie porwało i wątpię, czy sięgnę po kontynuację.