Najlepszym wstępem dla tej recenzji będzie informacja, że pochodzę z Oświęcimia i tu mieszkam. I zawsze będę oświęcimianką bez względu na to, czy los rzuci mnie na koniec świata czy nie. Spotykałam się już z przeróżnymi reakcjami na tę wiadomość. Dlatego początki „mody” na opowieści obozowe przyjęłam z gniewem. W Muzeum Auschwitz byłam kilka razy jako turysta. Odbywałam tu też praktyki studenckie i przez niemal miesiąc codziennie przekraczałam słynną bramę, która zapewniała mnie, że praca czyni wolnym. Wrażenie, jakie się ma po wstąpieniu na teren byłego obozu, nie może równać się z niczym. Tak jakby na barkach usiadł nagle cały ciężar grozy, która przepełnia to miejsce.
Dlaczego z gniewem? Bo uważałam (i dalej uważam), że wizyta w tym miejscu jest dla współczesnych obowiązkowa. I to najlepiej nie raz. Być może zmusi to każdego do refleksji. Obawiałam się, że beletrystyka może wypaczyć ten temat (tak się podobno stało w „Tatuażyście z Auschwitz” i przyznam, że akurat po tę powieść nie mam zamiaru sięgać), skomercjalizować go. Wszystko się przecież komercjalizuje, kiedy zaczyna nagle wyskakiwać z lodówki. W pewnym momencie jednak uznałam, że skoro stąd jestem a temat jest mi bliski, bo towarzyszy mi całe życie, (a dodatkowo z wykształcenia jestem historykiem) to warto zapoznać się z niektórymi pozycjami.
Tak trafiłam na „Szachy ze śmiercią” Johna Donoghue. Polowałam na nie jeszcze przed obejrzeniem i przeczytaniem „Gambitu królowej” i to chyba był błąd, bo brakowało mi w powieści Donoghue tej lekkości i poezji gry w szachy.
Powieść „Szachy ze śmiercią” rozgrywa się dwutorowo. W 1944 poznajemy Emila, który trafił do Monowitz (podobozu Auschwitz) oraz Hauptsturmfuhrera Paula Meissnera, który dostaje zadanie specjalne – ma zorganizować w Auschwitz coś, co podniesie morale żołnierzy, zmagających się każdego dnia z więźniami (wymyśla więc szachy). Natomiast w 1962 roku spotykamy Emila już jako wytrawnego gracza, który bierze udział w szachowych turniejach a na swej drodze znowu spotyka „starego znajomego” z przeszłości., którym pomaga mu rozliczyć się z traumatycznymi wspomnieniami.
Na samym początku należy się sprostowanie, bo to na pierwszych stronach książki znajduje się informacja o „Oświęcimiu na terenie okupowanego Śląska”. Historia Oświęcimia jest długa i bogata, faktycznie miasto zostało wcielone do Rzeszy w rejencji śląskiej, (w czasie I wojny światowej istniał nawet spór czy jesteśmy w ogóle polskim miastem). Jednak geograficznie należymy do Małopolski i chyba zabrakło mi dokładności tej informacji przy podawaniu położenia miasta przez autora (jakiegoś przypisu na przykład, wszak od Śląska dzieli nas AŻ plus minus 5 kilometrów :D). No. Skoro już wyjaśniliśmy sobie gdzie można znaleźć mnie na mapie, przechodzimy do recenzji.
Książka jest napisana szorstkim językiem i dość ciężko się wciągnąć, (czytanie jej zajęło mi więcej czasu niż zakładałam). Mimo bezwzględności i brutalności esesmanów, nie czułam jednak żadnej grozy. Tak samo jak w przypadku „Wróbla w getcie” Kristy Cabron zabrakło mi potwierdzeń na piśmie na to jak straszne to miejsce. Wciąż miałam wrażenie, że gdybym nie wiedziała czym było „Auschwitz” to treść nie zdjęłaby mnie grozą. A może to właśnie przez to, że mam świadomość istnienia tego miejsca i wszystkiego co się tam działo, te opisy nie robią już na mnie wrażenia? Oczywiście autor nie szczędził nam prowadzenia więźniów do krematoriów, okrucieństw selekcji i strzelania do ludzi dla kaprysu, (jest tu nawet powstać bezwzględnego gestapowca), a jednak uważam, że w kategorii „najbardziej przejmujący opis nazistowskiego obozu” nieodmiennie wygrywa „Chłopiec w pasiastej piżamie”.
Wielkim plusem książki są dialogi. Dynamiczne, wiarygodne. Parę razy złapałam się na myśli, że „hej, ludzie naprawdę tak ze sobą rozmawiają, to świetne”. Często zwracam uwagę na rozmowy, niejednokrotnie zdarzyło mi się zaniżać zdanie o książce, kiedy łapałam się na myśli, że ludzie tak ze sobą nie gadają. A tutaj było to autentyczne i przyjemne. Wtrącanie słówek „serio”, „stary” czy „hej” było jak najbardziej na miejscu i dodawało dialogom uroku, (mowa oczywiście o akcji dziejącej się w 1962, bo nie wyobrażam sobie, aby w Monowicach w 1944 ktoś do kogoś zwracał się „hej, stary” i na szczęście autor dbał o to, aby się nie zapędzić).
Trudno mi określić wiarygodność fabuły. Czy w takim miejscu jak Auschwitz można było zorganizować coś takiego jak szachy? Cieżko chyba o bardziej niepasujące do miejsca turnieje. Ale z drugiej strony czy stacjonujący tam żołnierze nie próbowali nadać temu miejscu pozorów normalności (przynajmniej dla siebie oczywiście, więźniowie o normalności mogli tylko śnić, ściśnięci na pryczach)? Czy jeden esesman byłby w stanie przekonać innych, żeby usiedli z Żydem przy planszy, nawet jeśli miał stopień kapitana i posłuch? I czy połączenie szachów z kabałą to dobry pomysł, (tu mnie coś raziło, ale kabałą nigdy się nie interesowałam, więc nie rozwodzę się nad tym, taki był zamysł autora)?
Cieszę się, że książka zmusiła mnie do refleksji. Może nie jest to refleksja taka, jak chciałby John Donoghue, o nieludzkim okrucieństwie, do którego jakimś cudem dopuszczono, o sile przebaczenia sobie i największym wrogom. Do takich myśli dochodzi się za każdym razem, kiedy widzi się kolczaste druty byłego obozu, choćby z okien samochodu, nie potrzeba do tego książki, jeśli tylko ma się w sobie odpowiednią dozę wrażliwości. Ja skupiłam się na zastanawianiu czy urządzenie turnieju szachowego w Auschwitz byłoby w ogóle możliwe (w takiej formie, w jakiej widział to autor), a to też jakiś sukces książki, że zmusza do myślenia. Nawet o takich błahostkach.
Jestem na początku mojej drogi z literaturą obozową, ale „Szachy ze śmiercią” oceniam bardzo dobrze.