Ludzie mają swoich przodków, a ci swoich descendentów. Nie znasz tego słowa? To inaczej zstępny, potomek. I czasem może się zdarzyć, że świat, zwłaszcza w książkach, bywa mały i np. na drugim końcu Polski można spotkać ludzi, którzy kilkadziesiąt lat wcześniej żyli tam, gdzie my i pamiętają historie, o których nam się nawet nie śni.
Taką historię przeżywa podkomisarz Barbara Zajda, bohaterka trylogii Ireny Małysy. Trzeci tom opowiada o wydarzeniach znad morza, dokąd Zajda udaje się na urlop i leczenie blizn po pożarze. Jak to książkowa policjantka, oczywiście angażuje się prywatnie w śledztwo, początkowo dotyczące zaginięcia kobiety prowadzącej pensjonat, w którym Baśka miała się zatrzymać. Wkrótce okazuje się, że zniknęło więcej osób i to na zawsze.
Równolegle przenosimy się do roku 1969 i śledzimy losy Jadwigi Stanach (mylnie nazwanej na początku Madzią zamiast Jadzią) – prostej kobiety spod Babiej Góry, która, chcąc chronić syna Andrzeja przed konsekwencjami popełnionej na polecenie ojca zbrodni wyjeżdża z nim nad morze do pracy, do PGR. Propaganda obiecuje tu lepsze życie niż bieda i zacofanie w jej rodzinnej wsi.
Po skończonej lekturze miałem taką oto refleksję: o wiele lepiej czyta mi się o zbrodniach popełnianych ze zwyczajnych pobudek takich jak miłość, nienawiść czy zazdrość, a o wiele gorzej o szalonych psychopatach mordujących w imię chorych żądz. W „Demonach Babiej Góry” tak właśnie jest. Zarówno w 1969, jak i 2022 roku ludzie zabijają konkretnych, a nie przypadkowo wybranych ludzi. Zabijają, bo ich nienawidzą. Nic nie usprawiedliwia pozbawienia człowieka życia (chyba że żołnierz zabija na wojnie), ale łatwiej jest ogarnąć rozumem zabójstwo z wyraźnym motywem, a nawet to, że zabójczynią lub zabójcą może się stać zupełnie zwyczajny człowiek, który sam siebie by o takie skłonności zapewne nie podejrzewał.
Z tego punktu widzenia „Demony Babiej Góry” są o tyle dobre, że racjonalne. Ale nie do końca. Autorka wyraźnie lubuje się w gusłach, przesądach i „ludowych sposobach” radzenia sobie z przeciwnościami. Nie brak tu więc – w części historycznej – ziół, zdrowasiek, uroków i podejrzeń o rzucanie czarów. Nie brak sugestii, że np. tradycyjna medycyna ludowa bywa w pewnych warunkach skuteczniejsza niż to, co oferują nauka i wiedza.
Z pewnym niedowierzaniem czytałem o wyczynach esbeków w PGR. No cóż, w roku 1969 miałem zaledwie sześć lat, więc nie wiem, jak bywało wtedy naprawdę, ale śmiem twierdzić, że autorka trochę przesadziła. Funkcjonariusze SB nie byli dobrymi wujkami, ale jakieś granice ich jednak obowiązywały, zwłaszcza że nie byli to zachlani wiejscy milicjanci z pałami i wybitną trudnością z czytaniem i pisaniem. Ale może się mylę, nie przesądzam więc, kto ma rację.
Baśka Zajda jest w tym tomie trylogii zdecydowanie bardziej kobietą niż policjantką. Ładuje się w niemałe tarapaty i nawet przeżywa osobistą tragedię. Nie jest za to taką beksą jak w tomie pierwszym. Wydaje się nieco rozsądniejsza, dojrzalsza, ale wciąż daleka od rozsądnie myślącej, chłodno kalkulującej, rasowej funkcjonariuszki. Coś jest w niej takiego, że nie budzi mojej sympatii, potrafi mnie natomiast zdenerwować, gdy pcha się sama, gdzie nie trzeba, gdy nie uważa, gdy nie ma oczu dookoła głowy, choć powinna. Niby ma „nosa”, a jednak w krytycznych momentach go nie ma i niekiedy tylko łut szczęścia pozwala jej ocalić własne życie.
W sumie niezła książka na dwa dni intensywnego czytania.
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl