„Pod szerokimi koronami drzew nie przechadzają się niczyje duchy”
Jak wiecie (lub nie) uwielbiam historie o seryjnych mordercach. Szczególnie te prawdziwe, jednak i wymyślonymi nie gardzę i zawsze czytam z zapartym tchem. Kiedy więc zobaczyłam zapowiedź książki „Ostatni dom na zapomnianej ulicy”, od razu wiedziałam, że to książka dla mnie. Jednak to, co dostałam, było totalnie inne, niż się spodziewałam.
„Ostatni dom…” to historia o seryjnym mordercy. To opowieść o zaginionym dziecku, zemście i śmierci. To podróż w głąb ludzkiej duszy i szaleństwa. To studium ludzkich zachowań, błędów, okrucieństwa. Przejmująca opowieść o maltretowaniu, traumie, tęsknocie, racjonalizacji. Historia o domu na końcu ulicy. I gdy już wydaje ci się, że wiesz wszystko, zupełnie się mylisz.
Nie mogę zebrać myśli. Nie wiem jak zacząć tę recenzję. Jest to jedna z tych książek, które totalnie wywracają życie do góry nogami. Które wdzierają się do naszego życia i zostają w nim, wprowadzając chaos. Jest to opowieść mroczna, nieprzewidywalna. Opowieść, w której nic nie jest takie, jak nam się wydaje.
Zaczynając tę opowieść, byłam przekonana, że to kolejna historia mordercy, porywacza. Początek dłużył mi się niemiłosiernie. Sposób narracji, prowadzenie postaci, chronologia były tak ciężkie, że musiałam robić dłuższe przerwy. W pewnym momencie nawet musiałam zmuszać się do kontynuowania. Nawet nie wiecie, jak bardzo jestem wdzięczna wszystkim, którzy namawiali mnie do czytania dalej.
Muszę jednak przyznać, że jest to ciężka pozycja. Nie tylko ze względu na sposób narracji czy chronologię. Ciężka od emocji, które targają bohaterami. Ciężka ze względu na tematykę. Ciężka ze względu na niesamowitą warstwę psychologiczną postaci. Właśnie ta warstwa sprawia, że książka jest tak niezwykła, tak rozbudowana, ciężka, mroczna, dusząca. Dostajemy tutaj obraz okrucieństwa tak przejmujący, że serce krwawi.
Jest to pozycja nietuzinkowa, tragiczna. Chwyta za gardło i dusi. Znęca się nad człowiekiem, dopuszczając powietrza, aby za chwilę odebrać je z okrucieństwem liny na stryczku. Jest to pozycja tak emocjonalna, że ciężko czytać ją bez przerwy. Pozycja, która wymaga analizowania, myślenia. Nie jest to lekka opowieść, która przeczytamy w jeden wieczór. Nie jest to powieść płynąca wartko jak strumień. Jest to historia wolna, jak rzeka, która leniwie płynie tworząc meandry.
W tej pozycji każdy bohater ma nam coś do opowiedzenia. Swoją własną historię, która związana jest z historiami innych, ale nie w taki sposób jakbyśmy się domyślali. Muszę przyznać, że czasami gubiłam się w chronologii i narracji. Jednak po przeczytaniu ostatnich zdań, zrozumiałam, że tak miało być. Autorka w taki sposób zbudowała świat, aby na końcu wszystko ułożyło się w całość. Każde zdanie w tej historii miało sens. A zdarzało się, że właśnie to jedno zdanie na początku nam nie pasowało i burzyło wszystko. Sposób, w jaki Autorka poprowadziła akcje oraz research, jaki zrobiła, jest niesamowity. Wielkie brawa. Ja ostrzegę, żeby pod żadnym pozorem nie zaglądać do posłowia i bibliografii, bo zepsujecie sobie całą książkę! Zresztą sama Autorka ostrzega na początku posłowia. Jednak bibliografia może kusić, ale nie róbcie tego!
Niestety historie bohaterów prowadzą do tragicznego końca. Końca, który jednocześnie jest początkiem. Do końca, który zostawia pustkę. Który odbiera i jednocześnie daje nadzieję. Do końca, który połykamy jednym tchem. I te ostatnie 100/150 stron właściwie robią całą robotę. Ja przecierałam oczy ze zdumienia. Ani przez chwilę nie podejrzewałam takiego zakończenia, a przyznam, że miałam wiele teorii. Finalnie ten koniec jest taki, jak powinien być.
„Nie ma czasu na pożegnania, jest tylko zimny bezruch, który przenika nasze palce i dłonie, stopy i kostki. Pełznie nogami w górę, centymetr po centymetrze”.