Stary, zapuszczony sad gdzieś w zapomnianej zakątku Tennessee. Wokół drzewa schną w martwej w ciszy, zniszczone podczas urodzaju, kiedy ciężar owoców przygwoździł je do ziemi. Pośród nich samotny starzec, wątły i kruchy niczym najstarsze z nich, skrywa pewien sekret… Tak. Była postapokaliptyczna Droga, był dziki Krwawy południk i mroczne Dziecię boże, teraz przyszedł czas na, ekologicznego Strażnika sadu.
W tym miejscu powinienem zarysować mniej więcej fabułę książki. Tylko co zrobić w momencie, kiedy opowiadana historia jest tłem dla prawdziwej, acz ukrytej treści powieści? Strażnik sadu to opowieść o młodym chłopaku Johnie Wesley’u, mieszkającym samotnie z matką w rozpadającym się domku na zboczu góry. Pewnego dnia John jest świadkiem wypadku samochodowego. Wyciąga on z wraku mężczyznę – Mariona Syldera, lokalnego szmuglera, który kilka lat wcześniej zamordował ojca chłopaka (ten jednak o tym nie wie). W wątek ten wpleciona jest postać wspomnianego wcześniej starca – tytułowego strażnika sadu, który pilnuje zwłok mężczyzny wrzuconych do starego zbiornika. Fabuła od początku nie stanowi w zasadzie najmniejszej zagadki. Wszystko jest wyjaśnione i pozostaje śledzić nam jedynie rozwój wypadków – bardzo powolny rozwój wypadków.
Cormac McCarthy, jak w każdej swojej powieści i tym razem skupił się na czymś znacznie głębszym niż sama historia. Instynktownie wyczuwałem, że Strażnik sadu, to jego pierwsze dzieło. W nowszych wyraźny nacisk McCarthy kładzie na psychikę człowieka, na ewolucję, jaką przechodzi on na skutek różnych zdarzeń. W tym wypadku pisarz jakby dopiero błądził w tych ciemnych korytarzach ludzkiej mentalności. Nie znajdziecie w Strażniku tej głębi, jaka tchnie z innych jego książek. W niektórych miejscach widać, że autor czynił nieśmiałe próby w tym kierunku, lecz były one jedynie jak mącenie lustra wody, zamiast skoku w jej toń.
Czy to oznacza, że ta historia jest płyta i błaha w porównaniu z resztą twórczości pisarza? Absolutnie nie. McCarthy położył w niej nacisk na zupełnie inne kwestie. By dostrzec smaczki, nie wolno Strażnika sadu czytać w pośpiechu. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to niespotykane, wręcz poetyckie opisy dzikiej, nieujarzmionej przyrody. Opis drzew, zmian zachodzących w pogodzie, rzeki płynącej leniwie w lecie a burzliwie wiosną, polowania z psami na oposy i łasice, a to wszystko opisane w tak plastyczny i niezwykły sposób, że obrazy same wyłaniają nam się przed oczyma. W środku zaś tej naturalnej scenerii – człowiek, jednak w tym wypadku nie jako władca, a jako element świata, podporządkowany pierwotnej sile. Zdany na jej łaskę. Surowy, nie zmiękczony cywilizacją, zmuszony walczyć o przetrwanie.
Książce należy poświęcić maksimum koncentracji. To nie jest lektura do autobusu czy tramwaju. By chłonąć wykreowany przez Cormaca świat, należy się wyciszyć i skupić. Dopiero, kiedy zamilknie tak naturalny dla współczesnego człowieka hałas myśli w głowie, zaczną docierać do nas subtelne emocje i wrażenia płynące ze stronic Strażnika sadu. Autor przemyca wiele drobnych elementów opisujących realia początków XX wieku w Stanach i łączy je z pozornie banalną fabułą. By w pełni cieszyć się Strażnikiem… należy kawałki te poskładać ze sobą niczym puzzle, by ukazał się pełny obraz. Relacje chłopca i mężczyzny (czyli dwojga ludzi szukających odpowiednio substytutu ojca i syna), starzec chadzający własnymi drogami, wskazujący nam niektóre istotne elementy, w tle echo wojny secesyjnej i rasizm, problem władzy, korupcja… Nie raz poczujemy żal, że postępująca cywilizacja zabija pierwotnego ducha tej krainy.
Nie potrafię jednoznacznie ocenić Strażnika sadu. Z pewnością jest to wspaniała, poetycka opowieść, która snuje się leniwie niczym poranna mgła pomiędzy drzewami w ciemnym lesie. Patrząc jednak z perspektywy czytelnika nieobeznanego z prozą McCarthy’ego, książka robi wrażenie zawiłej i, niestety, błahej historii z irytującymi, rozwlekłymi opisami. Polecam Strażnika… ludziom cierpliwym, zdolnym delektować się jednym tytułem przez co najmniej kilka dni, którzy będą w stanie dostrzec to ukryte, nieoczywiste piękno, którzy będą wracać po kilka razy do konkretnego akapitu, by wyssać z niego całą esencję przekazu. Ocenę ustalam jako wypadkową pomiędzy czytelnikus pospolitus a czytelnikus emocjonalitus. Ci pierwsi od oceny niech odejmą sobie punkcik, a drudzy dodadzą… może nawet dwa.