Świat snu zaczyna mieszać się z rzeczywistością, a to, co do tej pory mieszkało jedynie w „Pozaświatach” staje się realne, fizyczne i jeszcze bardziej groźne. Nic nie jest pewne, bo nawet najlepszy przyjaciel może okazać się śmiertelnym wrogiem. Kiedy dodamy do tego gotycki klimat i wędrówkę przez mroczny las, oraz szczyptę paranormalnego romansu, powstanie nam właśnie drugi tom powieści Michelle Zink.
Akcja „Strażniczki Bramy” rozpoczyna się w XIX wiecznej Anglii, kilka miesięcy po tym, jak Lia, wraz z przyjaciółką Sonią, wyruszyły na poszukiwanie pozostałych kluczy by rozwikłać i doprowadzić do spełnienia tajemniczą przepowiednię sióstr. Dziewczęta uczestniczą w organizowanych przez Towarzystwo (ludzi wtajemniczonych w mistycyzm) eleganckich przyjęciach. Nareszcie czują, że znalazły swoje miejsce. Przy jednej właśnie z takich okazji, Lia spotyka tajemniczego mężczyznę – Dimitra – który z miejsca porusza wszystkie jej zmysły, z dnia na dzień okazując się coraz większą zagadką. I w tym momencie książka przestaje być w jakikolwiek sposób podobna do swojej pierwszej części. Zaczyna przypominać paranormalny romans – czyli gatunek obecnie bardzo popularny. Z jednej strony spokojny, kochający James, którego dziewczyna pozostawiła bez słowa w Ameryce, a z drugiej przystojny nieznajomy. Czego więcej tego typu powieści potrzeba?
Fabuła również się zmienia. Co prawda w dalszym ciągu tematem przewodnim jest przepowiednia, ale tym razem bohaterowie podróżują by odnaleźć zaginione karty czarnej księgi. Akcja staje się znacznie bardziej wartka, a treść zdecydowanie przyjemniejsza. Miejsce melancholii i, ciągnących się przez całe „Proroctwo sióstr”, przykrych wydarzeń zajmuje wesołe przekomarzanie się, humor i uczucia. Wiele razy podczas czytania autentycznie i szczerze się śmiałam. Do tego eteryczny świat snu przenika do rzeczywistego świata, przez co staje się bardziej realny i czytanie o nim stwarza większe napięcie jednocześnie wywołując coraz to nowe fale ciekawości. Pierwszy tom powieści mi się podobał, ale bez rewelacji, od drugiego jednak po prostu nie mogłam się oderwać. Wygląda to tak, jakby autorka się naprawdę rozkręciła i wciągnęła we własną, fantastyczną powieść. Podczas czytania zwyczajnie zaczyna się żyć przedstawionym w książce światem. Cały tekst chłonie się jednym tchem.
Trochę zabrakło mi w drugim tomie Alice. Oczywiście występowała czasami, ale nie było jej tak często jak w „Proroctwie sióstr”. Dodatkowo znowu zirytowała mnie ostatnia strona, sugerująca, że sprawa nie jest zakończona i niecierpliwie muszę czekać na następny tom. No cóż, poczekam, ponieważ naprawdę uważam, że warto.
Jeszcze jedną rzeczą, o której moim zdaniem wypadałoby wspomnieć, jest motyw „życia po śmierci” oraz „piekła i nieba”. Autorka, znawczyni i wielbicielka różnego rodzaju legend i mitów, wybrnęła z tematu tak sprawnie, że nie ma on szans urazić niczyich uczuć religijnych, co dosyć często się w tego typu książkach zdarza. Jestem dla niej z tego powodu pełna podziwu.
Styl Michelle Zink jest bez zarzutu. Tłumaczenie również moim zdaniem wyszło bardzo udane. W najmniejszym stopniu nie przeszkadza, pisana w czasie teraźniejszym, narracja pierwszoosobowa. Wydanie jednak nie jest trochę gorsze niż w przypadku tomu pierwszego – przynajmniej tego egzemplarza, który ja otrzymałam. Okładka miękka ze skrzydełkami zamiast, tak jak poprzednio, twardej z obwolutą. Jednak co bardzo mnie ucieszyło, pozostały przyjemne, stwarzające odpowiedni do czytania klimat, wzory na dole stron i przy rozdziałach. Kartki zawierają stosunkowo niewiele treści i książka mogłaby być tak naprawdę znacznie chudsza, ale dzięki takiemu układowi naprawdę łatwo i przyjemnie się czyta.
Dla kogo przeznaczona nie jest powieść Michelle Zink? Nie polecam książki historykom, którzy lubią się czepiać o szczegóły oraz ludziom, którzy darzą nienawiścią tak zwane „paranormalne”. Każda inna osoba – nie ukrywam, że zwłaszcza te płci żeńskiej – z pewnością w „Strażniczce Bramy” znajdzie coś dla siebie.