Trudna to była podróż, pełna przygód, nowych doświadczeń, nowych bohaterów mających znaczenie dla wypełniającego się proroctwa i z pełną satysfakcją mogę stwierdzić, że „Strażniczka Bramy” polepszyła moje wrażenie po pierwszej części, a bałam się, że będzie pomostem, nic nieznaczącą drugą częścią uzupełniającą odliczanie do trzech.
Docierając do Londynu Lia z Sonią trafiają pod opiekę Elspeth, zaufanej osoby ciotki Virginii i w miarę możliwości szkolą swoje umiejętności, czekając aż wezwie je Lady Abigail na tajemniczą wyspę Altus w związku z zaginionymi stronicami Księgi Chaosu. I doczekują się. Z tą informacją przybywa z Nowego Jorku ciotka Virginia z Luisą i Edmundem, który to okazuje się być jej przewodnikiem, osobą, która wie znacznie więcej niż ona sama. Na dniach Lia wraz z dwiema swoimi przyjaciółkami i pod przewodnictwem Edmunda wyrusza w głąb puszczy. Jest to podróż ciężka i niebezpieczna. Lia narażona jest nie tylko na Sforę Wilków – Bestii oddanych Samaelowi, ale także na niespodziewaną zdradę swojej przyjaciółki. Lia to mimo wszystko dla mnie dziecko szczęścia, bo gdy jeszcze w czasie drogi dociera do nich Dimitri Markov, bezpiecznie ale z nadużyciem własnej mocy eskortujący ją na wyspę Obserwator, to i na wyspie otrzymuje od umierającej ciotki Abigail amulet, który ma ją chronić przynajmniej do czasu, aż odnajdzie stronnice. Tak, bo na wyspie Altus dowiaduje się, że ciotka Abigail przygotowała dla niej kolejną podróż…
Dużo się dzieje na kartkach drugiej części trylogii, którego przekładu również dokonała Marta Kapera, a wydało wydawnictwo Telbit, opatrując okładką oryginału z Nowego Jorku.
Michelle Zink i w tym tomie postawiła na opisy, a biorąc pod uwagę fakt, że musiała stworzyć wyspę, to stwierdzam, że poradziła sobie znakomicie. Motyw podróży łodzią we mgle by przejść do drugiej krainy był dla mnie piękny, co sprawiło, że zaczęłam myśleć o „Strażniczce Bramy” jak o baśni. Nie czułam grozy, ani trwogi. Czułam, że przekraczam magiczną granicę. I takim stworem był dla mnie również koń morski i może, dlatego tak samo naiwnie jak Lia obdarowałam go sympatią.
Przepiękną Michelle Zink stworzyła tą wyspę, w soczystej zieleni, gajach pomarańczowych i z bajkowym kamiennym Pałacem. Do tego jedwabne stroje niczym z mitycznej krainy, po prostu raj odnaleziony. Ze starannością wykreowała również mieszkańców tej wyspy, dobrzy, ale uważni, nie naiwni. I Ursula jak sądzę i mam nadzieję, odegra jakąś emocjonującą rolę w ostatniej części.
Również zachowania mieszkańców wyspy są nieco bardziej luźne, może bardziej współczesne nam, niż znają to nasze bohaterki wychowane w sztywnych gorsetach etyki wiktoriańskiej.
Z każdą stroną miałam coraz mniejsze uczucie, że czytam powieść grozy. Nie brakowało duchów i czarnych charakterów, ale dla mnie ta książka stała się dobrą powieścią przygodową, wręcz baśnią ze stworami, podróżą i piękną krainą.
Czytając cały czas zastanawiałam się skąd taki tytuł i oczywiście dostałam odpowiedź na samym końcu, siedząc wyczerpana razem z Lią w Katedrze Notre-Dame w Chartres i recytując treść spalonych stron proroctwa – Alice, masz rację, jedna z Was będzie musiała zginąć. Poczekam i przeczytam w trzeciej części, która.