Były kiedyś takie czasy, w których wystarczyło, że Smoleń czy jakiś inny Laskowik po wyjściu na scenę mówił „zdrastwujtie” i cała sala turlała się ze śmiechu przez kwadrans. W tychże czasach wydawano szybko i w dużych nakładach książki (felietony, artykuły, reportaże, itd.) autorów piszących zgodnie z jedynie słuszną linią. Pozostali publikowali swoje prace albo za granicą, albo w tak zwanym „drugim obiegu”. Była jednak także trzecia ewentualność – można było pisać zgodnie z własnym sumieniem i przekonaniami, ale w taki sposób, żeby nie połapała się cenzura, a jednocześnie dla czytelnika wszystko było jasne – podobnie jak z tym radzieckim pozdrowieniem…
Tą właśnie drogę wybrał Janusz Głowacki w swoich felietonach. W praktyce okazało się to jednak nie takie łatwe, a nawet dość skomplikowane…
„Jak być kochanym” to zbiór felietonów Głowackiego. Część z nich ukazała się już po wyjeździe autora za granicę, na przykład w „New York Timesie”, ale inne drukowała w swoim czasie warszawska „Kultura”. I tu właśnie pojawił się problem. Głowacki czasami tak znakomicie zakamuflował treści sprzeczne z „linią”, że oszukał nie tylko cenzorów (którzy podobno „za komuny” byli matołami, tumanami i prawie analfabetami), ale często także czytelników pisma.
Czy Głowacki faktycznie w swoich niektórych felietonach podlizywał się „czerwonej władzy” i jej prominentom? Czy może lizanie było tak namiętne, że należało (jak twierdzi autor) domyślić się, że w rzeczywistości ma oznaczać coś przeciwnego?
Co być może paradoksalne, odpowiedź na te pytania zupełnie mnie nie interesuje. W przypadku felietonów Głowackiego nie ma to znaczenia. Ktoś kiedyś napisał, że teksty, które się doskonale czyta, uwodzą czytelników bez względu na ewentualne błędy merytoryczne autorów. I tak właśnie jest z tekstami w „Jak być kochanym”. Głowacki świetnie pisze. A, o czym pisze, to już czasami mniej ważne.
Jednego mi tylko żal – tak, jak minął czas na polityczne kabarety, tak mija i na stare felietony tego typu. Związane z określonymi wydarzeniami i konkretnymi osobami sprzed trzydziestu lat, z dnia na dzień odchodzą wraz z tamtą epoką i ludźmi, którzy ją pamiętają. Wyrafinowane złośliwości, subtelna ironia, zabawne aluzje, którymi tak biegle posługuje się Głowacki, stają się po prostu mało zrozumiałe i zupełnie nie śmieszne.
A szkoda…
Świetna książka, ale jeśli ktoś nie pamięta lat przynajmniej osiemdziesiątych, może ją uznać za nieco mniej świetną, bo po prostu sporej części zwyczajnie nie zrozumie.