Książka z serii "Tak, ale...".
Trzecia - i ostatnia - książka Marshy Mehran podobnie jak dwie poprzednie opowiada o ludziach wyrwanych z korzeniami ze swego miejsca na ziemi i próbujących znaleźć sobie nowy dom z dala od swej kultury i tradycji, i próbujących tę kulturę i tradycję kultywować. W poprzednich powieściach nicią, która wiązała imigrantki z krajem przodków było jedzenie, jego smak, zapach, sposób komponowania, tutaj jest to poezja. Każdy z bohaterów niesie własną historię, a są to zawsze historie trudne, bo jakie tez mogłyby być w przypadku imigrantów, wygnanych z kraju przez krwawą rewolucję? Smutna opowieść, przeplatana perską poezją, która jest u nas słabo znana, a bardzo piękna - wiele wersów mnie oczarowało (a miejsce poezji w kulturze irańskiej po prostu urzekło), i to jest najsilniejsza strona tej powieści.
Bo potem jest to nieszczęsne "ale".
Coś w tej książce jest po prostu... nie tak (tak, wiem, to bardzo precyzyjny opis, idealny do recenzji!). Zbyt wielu bohaterów, których opowieści w żaden sposób się z sobą nie splatają (i niby to normalne, bo przecież oni się nie znali mieszkając w Iranie, no ale, ale, ALE). Przeskakiwanie od jednego do drugiego bohatera bez, wydaje się, żadnej myśli przewodniej, co wzmaga poczucie chaosu. Historie z WIELKIM potencjałem (ucieczka młodego małżeństwa malarzy z ogarniętego powstaniem Teheranu) pozostawione bez rozwiązania, wręcz bez komentarza, córeczka głównej bohaterki ma pięć lat i przemawia (bo na pewno nie po prostu mówi) jak mędrzec (wiem, że istnieją niezwykle bystre dzieci, ale temu zdecydowanie nie dostawało wiarygodności, podobny styl przemawiania kupuję w bajkach i w wypadku Jezusa głoszącego kazania w świątyni, a nie w powieści współczesnej), podobnie jak w poprzednich powieściach pani Mehran opisowi rewolucji zdecydowanie nie dostaje dramatyzmu (podejrzewam, że to dlatego, że zna ją wyłącznie z opowiadań, być może bardzo ocenzurowanych, własnych krewnych i znajomych, ostatecznie miała dwa lata, gdy z rodzicami opuściła Iran), a jeśli dramatyzm istnieje (na przykład wspomniana opowieść o małżeństwie malarzy) to robimy PYK!, pozostawiamy historię w zawieszeniu, i zostawiamy czytelnikowi ustalenie, czy autorka miała plan, by to czytelnik myślał, rozważał i oceniał, czy po prostu samo tak wyszło, bo przecież inne historie pourywane nie są. Od połowy akcja przyspiesza i, jak by to ująć... traci na chaosie (nie, żeby się go całkiem pozbywała), ale cóż, znam wiele osób, które by do tej połowy nie dotarło.
Biorę pod uwagę, że ten szorstki, jakby nie do końca dopracowany, rwący się i chaotyczny styl opowiadania wynikać może z faktu, że Marsha Mehran zmarła przed dokończeniem powieści, i do druku na podstawie notatek i szkiców córki przygotował ją jej ojciec. Albo, że urwane historie miały symbolizować te krótkie błyski w obliczu wieczności, mgnienia, którymi są wszystkie życia, i które tylko poezja potrafi unieśmiertelnić. Pierwsze potrafię zrozumieć i szanuję, na drugie jestem chyba jednak zbyt mało uduchowiona (lub zbyt europejsko wykształcona. Lub oba).
Wielbicielom poezji polecam. Skreślić nie mam odwagi (patrz: brak uduchowienia, zbytnia prostota umysłowa, te rzeczy), ale wrócić raczej do niej nie wrócę.