Mabel i Jack są małżeństwem od wielu lat. Największym marzeniem obojga była zawsze gromadka dzieci i radość, jaką niesie ze sobą dom pełen tych małych istotek i ich wesołego gwaru.
Życie jednak potoczyło się zgoła inaczej. Ich jedyne dziecko urodziło się przed terminem – martwe.
Mabel bardzo ciężko zniosła tę stratę, małżeństwo w pewien sposób oddaliło się od siebie. Kobieta nie potrafiła dłużej znieść szumu życia w wielkiej rodzinie, gdzie było mnóstwo matek i mnóstwo dzieci. Zapragnęła zamieszkać na srogiej Alasce, gdzie od nowa budowaliby z mężem swoje szczęście i w trudzie pracy na własnej ziemi odnaleźli utracony spokój.
Pewnego wieczoru, gdy pierwsze płatki śniegu zaczynają spadać z nieba, Mabel wpada nagle w dobry nastrój i razem z Jackiem zaczynają bawić się na śniegu niczym dzieci. Kończy się to ulepieniem bałwana, któremu mężczyzna nadaje rysy małej dziewczynki, a kobieta obdarowuje ją szalikiem i rękawiczkami.
Następnego dnia po śnieżnym dziecku zostaje jedynie kupka śniegu, a para zaczyna widywać w okolicy swego domu nikomu nieznaną dziewczynkę. Najdziwniejsze jest jednak to, że tylko Jack i Mabel widzą tę drobną blondyneczkę w niebieskim płaszczyku – nawet syn sąsiadów, Garett, zaprawiony w polowaniach mimo młodego wieku, nigdy nie natknął się w lesie na jej ślady.
Płochliwa jak leśne zwierzątko dziewczynka wkrótce staje się stałą bywalczynią domu Jacka i Mabel, a para zaczyna traktować ją jak własne dziecko. Faina – bo tak ma na imię – nigdy nie spędza nocy w chacie małżeństwa, a góry i las traktuje jak jedyne bezpieczne miejsce na ziemi. Niezwykła i ulotna niczym śnieżny elf, wydaje się być częścią dzikiej przyrody Alaski.
Mabel dość szybko zaczyna uważać Fainę za istotę nie z tego świata. Wierzy, że oto ziściła się jedna z baśni, które ojciec czytał jej w dzieciństwie. Owa historia opowiada o starym małżeństwie, które ulepiło ze śniegu dziewczynkę, która dzięki mocy ich pragnienia posiadania dziecka, stała się człowiekiem. Jednak koniec tej baśni nie jest wesoły i zawsze, niezależnie od wersji, kończy się śmiercią dziewczynki. Mabel boi się takiego zakończenia w ich wypadku i z całego serca stara się, aby Fainy nie spotkał taki los. Tylko czy na pewno Faina jest ożywionym śniegowym dzieckiem?
Powieść Eowyn Ivey jest opowieścią specyficzną. Bardzo przypomina niektóre norweskie sagi – opisem codziennego życia ludzi w trudnych warunkach, ich walki o byt i przetrwanie kolejnej zimy, ich ciężkiej pracy – i tym u mnie zapunktowała. Jednak jeśli ktoś nie lubi takich klimatów, może się wynudzić podczas lektury.
Okładka obiecuje nam świetną, mroczną historię. Czytając, ciągle zastanawiałam się, jakie to straszne rzeczy się wydarzą. Liczyłam, że będzie to może trochę thriller, może zostaną wprowadzone elementy grozy. Czekałam, aż okaże się, że Faina to upiór czy inna tego typu istota, czekałam na rozlew krwi, albo chociaż fragmenty przyprawiające o dreszczyk przerażenia. A tu klops. Nic takiego nie było, nie wydarzyło się nic, czego oczekiwałam. Ale może tak właśnie miało być? Może zamysłem autorki było wprowadzenie takiego klimatu, aby czytelnik czekał na grozę?
Taka groza bardzo by tutaj pasowała. Podczas czytania towarzyszy nam bowiem zimno i srogość Alaski, ale też miłość osób, które tam mieszkaj do ich własnej ziemi.
Tajemnica Fainy tak naprawdę nie rozwiązuje się wraz z zakończeniem powieści, więc nawet po przeczytaniu możemy zastanawiać się, kim naprawdę była. Z jednej strony mamy jej szczególną osobowość, szczególne zdolności, zamiłowanie do śniegu i życia w lesie, strach przed cywilizacją oraz niezwykłe okoliczności, w których się pojawiła. Rozmowy prowadzone z nią lub w jej towarzystwie mają również specjalny zapis – wypowiadane przez bohaterów słowa są ujęte w cudzysłów, co sprawia, że czytelnik nabiera pewnych podejrzeń. Że Faina naprawdę jest istotą stworzoną ze śniegu i ludzkiego oczekiwania i przemawia do innych w ich myślach.
W historię przedstawioną przez Eowyn Ivey można się wciągnąć. Styl autorki jest płynny, pozwala delektować się lekturą. Ale… No właśnie. Mnie zabrakło tego momentu kulminacyjnego, tej grozy, na którą czekałam, a która ciągle mamiła mnie obietnicą. Mam wrażenie, że niektórzy czytelnicy mogliby rzucić tę książkę w kąt, mniej więcej w połowie lektury.
Książka jest podzielona na trzy części, które są poprzedzone fragmentami baśni o Śnieżynce. Pierwsze dwie części to według mnie takie trochę wleczenie się przez życie. W życiu starego małżeństwa pojawia się mała dziewczynka, która wydaje się być magiczna i obie strony robią ku sobie podchody, aby wreszcie pokochać się jak rodzina. Coś się tam niby dzieje, ale jest to tylko kilka obiecujących zdarzeń, po których można się obejść smakiem. Dopiero trzecia część przynosi z sobą więcej akcji i jest jak dla mnie jednocześnie pełna jakiejś takiej nostalgii i melancholii. Bardziej niż reszta książki, która zresztą cała wydaje się dość smutna.
Ciężko jest mi ocenić „Dziecko śniegu”. Z jednej strony może się wydawać, że tak książka jest nieco nudnawa. Dla mnie niby nudna nie była, ale mam pewien niedosyt z powodu niespełnionych obietnic. Chociaż z drugiej strony wydaje się, że tak właśnie miało być i te obietnice nie musiały się wcale ziścić.