Książka mnie zachwyciła, oczarowała i chwyciła za serce, mózg i wyobraźnię.
Jest to wspaniała powieść 'epicka', jak to nazywam. Akcja rozgrywa się na Alasce, wśród śniegów i pustkowia tych stron. Bohaterami są małżonkowie, którzy uciekli tam po stracie jedynego ich dziecka. Oboje to przeżywają, ale oboje inaczej. Ona troszkę jak Pani Dalloway Wirginii Woolf, tylko że 'prorodzinnie', a on - jak bohater Jacka Londona - po męsku. Zachwyciło mnie w powieści to, że wszystko, od ogółu do szczegółu, na przykład sposób obrazowania i opisy śniegu ukazują to, co przeżywają postacie. Wielki talent pisarski.
Dalej mamy scenę bardzo symboliczną, i zarazem pięknie opisującą poczęcie dziecka. Oto po tym całym zwątpieniu, pewnego zimowego wieczoru oboje przypomnieli sobie dlaczego tak się pokochali wiele lat temu i w tych emocjach poszli na dwór ulepić razem bałwana. Ulepili śniegową dziewczynkę. I następnego dnia w miejsce bałwana ujrzeli małą dziewczynkę. Reszta książki jest o tym. O trosce o tę dziwną śnieżną dziewczynkę. I o wychodzeniu z depresji.
Książka jest jedną z tych powieści, którą można czytać pospiesznie, jak zajmujący romans, ale i powoli, delektując się obrazami, scenami i akapitami.
Ujmuje zima, Alaska, śnieg, zwierzęta i zahartowani w tych okrutnych warunkach ludzie.
Polecam gorąco!