Są zawody, których uprawianie przynosi duże profity finansowe, ale są też i takie, które uprawiamy często z narażeniem życia. Do tych niebezpiecznych i pełnych wrażeń fachów zaliczyć należy niewątpliwie zawód reportera wojennego, którym parało się m.in. czterech mężczyzn: Greg Marinovich, João Silva, Ken Oosterbroek oraz Kevin Carter. Co połączyło tych panów? Z pewnością było to miejsce pracy. Wszyscy oni wysłani zostali bowiem, by uwiecznić na kliszy fotograficznej przemiany i rewolty polityczne zachodzące w Afryce Południowej lat 90. XX wieku. O ryzykownej pracy reporterów wojennych i licznych perypetiach związanych z tym zawodem przeczytać możecie w książce pt.: "Bractwo Bang Bang. Migawki z ukrytej wojny".
Tytułowe Bractwo Bang Bang to termin, którym określano działalność czterech wspominanych wyżej reporterów, którzy każdego dnia swojej pracy w Afryce Południowej stawali oko w oko ze śmiercią. Jedni bohaterowie ich zdjęć umierali długo i w cierpieniu, inni żegnali się z doczesnym życiem w ułamku sekundy. Wszystkim tym zgonom towarzyszył jednak obiektyw aparatu fotograficznego, za którym krył się żywy człowiek – reporter żądny sensacji. A potem te wstrząsające zdjęcia trafiały do najsłynniejszych amerykańskich czasopism. Autorzy tych najlepszych, najbardziej poruszających fotografii mogli liczyć na Pulitzera – nagrodę, o której marzy chyba każdy reporter na świecie. Panowie z Bractwa Bang Bang z pewnością znali smak sukcesu. Ich praca jednak ( jak pewnie się domyślacie ) wcale nie była taką sielanką. Wszyscy oni poczuli co to strach i cierpienie, a niektórzy z nich przypłacili zawodową pasję własnym życiem.
Narratorami "Bractwa Bang Bang..." są jego jedyni żyjący członkowie – Greg Marinovich i João Silva. Ci znakomici fotografowie i dokumentaliści zdecydowali się opowiedzieć czytelnikowi o pracy swojej i dwóch innych mężczyzn, z którymi połączyły ich nie tylko sprawy zawodowe. To opowieść ukazująca cienie i blaski upadku apartheidu i budowania się „nowej Afryki”. Obok tych istotnych z perspektywy historycznej wydarzeń toczy się życie członków Bractwa Bang Bang, którzy z daleka od swoich rodzin zarabiają na utrzymanie swoich bliskich żerując na śmierci innych ludzi. Czy zawsze robią zdjęcia bez mrugnięcia okiem? Czy czują empatię wobec bohaterów swoich fotografii? Czy dokumentowanie to tylko ich źródło utrzymania? Te i wiele innych pytań nasunie się Wam z pewnością na usta podczas lektury tej książki. Myślę, że na większość z nich będziecie potrafili sobie odpowiedzieć.
Ta książka była dla mnie niemałym zaskoczeniem. Spodziewałam się po niej czegoś w rodzaju relacji z życia zawodowego reporterów wojennych, okraszonej licznymi przechwałkami i refleksjami typowymi dla przedstawicieli „dziennikarskiej elity”. Otrzymałam jednak wzruszającą historię czterech mężczyzn, którzy kochają swój zawód i jednocześnie go nienawidzą. Z jednej strony uwielbiają być w centrum uwagi i śledzić wydarzenia okiem obiektywu, z drugiej zaś ludzkie cierpienia, których byli świadkami, wielokrotnie odbijały się wyraźnym echem w prywatnym życiu członków Bractwa Bang Bang. Przedwczesna śmierć dwojga z nich jest tego chyba najlepszym przykładem.
Historia opowiadana oczami Grega Marinovicha jest z pozoru nieco chaotyczna. Nieustannie przemieszczamy się za naszym bohaterem z miejsca na miejsce i śledzimy kolejne wydarzenia, których świadkami był on sam lub jego koledzy „po fachu”. Czasem Marinovich pozwala nam podejść bardzo blisko pewnych zdarzeń, a czasem trzyma nas od nich na dystans. Wtedy mamy wrażenie, że przed naszymi oczami pojawiają się fotografie zrobione ręką perfekcjonisty. Takimi bowiem zawodowcami byli panowie z Bractwa Bang Bang. Co jakiś czas tę absorbującą opowieść przerywa garstka wymownych zdjęć wykonanych przez Marinovicha, Silvę, Cartera lub Oosterbroeka. Niektóre z nich zasłużyły na miano Pulitzera, inne choć niedocenione przez instancje wyższe, uwieczniły równie ważne i wstrząsające momenty. Te fotografie to dowód na to, że na ból i cierpienie często reagujemy wyłącznie milczeniem.
"Bractwo Bang Bang…" nie jest książką na jeden wieczór. Po jej przeczytaniu pozostaje w naszej głowie wiele refleksji, których nie sposób się pozbyć. Długo jeszcze będę pamiętać o czterech mężczyznach, których połączyła pasja i śmiertelnie niebezpieczna praca. Choć dziś z bractwa pozostał jedynie duet, to o fenomenalnych fotografiach z Afryki Południowej, które wstrząsnęły światem pamiętać będą z pewnością również przyszłe pokolenia. Zachęcam, polecam i mam nadzieję, że i Was wzruszy ta na wskroś prawdziwa opowieść.