Nie będę owijać w bawełnę i przyznam się od razu: nie kupiłam tego. Nie przekonała mnie ta ,,liryczna historia pokiereszowanej miłości'', nie trzymała mnie ta książka w obiecywanym napięciu, a tego zapowiadanego przez blurb ,,kobiecego doświadczenia i walki o własną tożsamość na przekór męskiemu ego'' wcale tam nie było. Chociaż może to i dobrze.
Will stracił wiarę, zmienił szkołę i zaczął udawać kogoś innego. Wiecie, że niby miał szczęśliwe i dostatnie dzieciństwo, i że mieszkał w Los Angeles, a nie w nikomu nic nie mówiącym miejscu, i że jest bogaty, i że go stać, i że...
Tymczasem Phoebe jest tą piękną i rozchwytywaną przez wszystkich dziewczyną z trudną przeszłością. I tragedią, która rzuciła się cieniem na jej życie. Brzmi znajomo?
Historia nie byłaby odpowiednio dramatyczna gdyby nie doszło do emocjonalnego trójkąta - znikąd pojawia się bowiem on, John Leal. Bosonogi kaznodzieja, były absolwent uczelni na której studiują nasi bohaterowie. Człowiek, który ongiś zajmował się szmuglowaniem ludzi z Korei Północnej do Chin i który z tej okazji wylądował w północnokoreańskim gułagu, ale udało mu się z niego uciec. I teraz, ponownie narodzony duchowo, zakłada swoją (sektę) wspólnotę Jejah. Ma swoich wyznawców, naucza, wysłuchuje ich publicznych spowiedzi, napomina, wskazuje drogę - słowem, robi wszystko to, co robią dobrzy przywódcy sekt. Począwszy od wyciągania pieniędzy od wiernych (odhaczone), przez pranie mózgów (odhaczone), skończywszy na wysadzaniu klinik aborcyjnych (odhaczone).
Phoebe, oczywiście, wciąga się w życie Jejah. I, jak zapewne wielu z Was się już domyśla, nie kończy się to dobrze. Dla nikogo.
Jeśli przemknęło Wam przez myśl, że to wcale nie brzmi tak źle, to muszę przyznać, że też tak myślałam. Książka miała potencjał być lekturą naprawdę dobrą i byłaby taka, gdyby autorka zadała sobie trud wyraźniejszego i bardziej emocjonalnego rozpisania psychologii postaci. Tymczasem czytałam kolejne strony i czekałam na ,,iskrę bożą'', która ożywi fabułę, na coś co tchnie życie w postacie, które były po prostu poprawne i papierowe. Nie czułam ich. Nie czułam ich uczuć, ich miłości, ich gniewu, ich żałoby. To wszystko były tylko słowa, słowa, słowa nie niosące ze sobą żadnego ładunku emocjonalnego.
Wątek religijny też pozostawił po sobie dość spory niedosyt - miałam wrażenie, że chociaż przynależność Phoebe do tej ,,religijnej ekstremistycznej wspólnoty'' była czymś w rodzaju osi fabuły, to jednak została potraktowana po macoszemu, drugoplanowo. Wydaje mi się, że to właśnie sprawiło, że przemiana bohaterki wydawała mi się tak... nieprzekonująca. Powodowana bardziej kaprysem, niż faktycznym nawróceniem. Albo chęcią jego doznania.
Zachwytów nad ,,Podpalaczami'' nie rozumiem, lektury jednoznacznie nie odradzam, ale też i nie zachęcam do niej jakoś specjalnie. Jeśli najdzie Was ochota na nieco bardziej ambitną lekturę tramwajową, to książka pani Kwon się nada - czyta się ją dość szybko i została napisana w taki sposób, że nie potrzeba wielkiego skupienia i sporej ilości uwagi, żeby zagłębić się w treść. Minusem jest jednak to, że ,,Podpalacze'' pozostawiają po sobie nieprzyjemne uczucie niedosytu - coś tu jest niedokończone, niewyjaśnione i nieumotywowane. I to zdecydowanie nie jest fajne. Przynajmniej w tego typu powieściach.