Nie zawiodła mnie intuicja, gdyż już od pewnego czasu ostrzyłam sobie ząbki na kolejną powieść wydaną w serii "Babie lato", a po jej przeczytaniu - co ja mówię - pochłonięciu, poczułam się, jakbym zjadła pyszne ciasteczko. Kruche i w dodatku z marmoladką!
Odkąd dowiedziałam się o tej książce Magdaleny Witkiewicz, oprócz chęci jej poznania nurtowało mnie pytanie, czy tytuł nie stanowi plagiatu, albowiem nietrudno skojarzyć go ze znaną, mam nadzieję, piosenką Grupy Pod Budą. Okazało się, że powiązanie jest zamierzone, a pisarka i wydawnictwo kierują specjalne podziękowania do autorów oraz wykonawców muzycznego utworu, który stał się literacką inspiracją.
Skoro już wyjaśniła się ta kwestia, mogę przejść do fabuły. Nie wyjawię zbyt wiele, bo to takie ciasteczko z niespodzianką, niby kształt znajomy i po wierzchu smak znany, ale co kryje w sobie nadzienie? Żeby się przekonać, trzeba je nadgryźć. Niestety, zbyt szybko zostaje nam pusty talerzyk i nawet okruszków do wylizania już brak... Mniam!
Joanna jest w zaawansowanej ciąży, gdy jej ukochana ciotunia wybiera się na tamten świat. Zanim jednak z kotką Frędzel pod pachą zapuka do nieba bram, wydaje szereg poleceń oraz zapoznaje młodą kobietę z enigmatyczną sprawą biznesu, w którym ma udziały i chce go jej zapisać w spadku. Interes prowadzą bliźniacy Oluś i Przemcio, to właśnie oni mają wszystkim się zająć, a także zobowiązani są pomóc Joance.
Starsza pani -świeć, Panie nad jej duszą - choć łyżeczki koniaczku do herbatki sobie nie żałowała, słów na wiatr nie rzucała, nie tylko zabezpieczyła w pewnej części byt swej krewnej, ale przepowiedziała, czy raczej przewidziała jej przyszłość, nad którą zresztą czuwała będąc już "tam w górze".
Nad Joasią, zmęczoną acz szczęśliwą młodą mamą, zaczęły się kłębić chmury. Los nie szczędził jej zawirowań i problemów, głównie małżeńskich, ale wynagrodził obecnością i pomocą przyjaciół. Otworzyła się też przed nią nowa zawodowa ścieżka, perspektywa zostania "gazelą biznesu" w świecie reklamy i marketingu, nie licząc odziedziczonych udziałów w tzw. piekarni. No właśnie, stąd mowa o tych ciasteczkach...Hi, hi! Bardzo ogólnie przedstawiłam zarys fabularny, bo diabeł tkwi w szczegółach, a tych zdradzić nie mogę. Mogę natomiast zaostrzyć apetyt przedstawiając kilku bohaterów.
Wśród plejady pozytywnych i przesympatycznych ( z małymi wyjątkami) postaci prym wiodą Olgierd i Przemysław. Potężni, umieśnieni "dresiarze", którzy nie tylko mieli łyse głowy na karku ( dosłowny "brak szyi" nie przeszkadzał w posiadaniu żyłki do interesu), ale i serca na dłoni. Daj Boże każdemu takich przyjaciół, jeśli nie mężów, bo charaktery chłopaki mieli złote, choć w razie potrzeby byli gotowi "obić twarzyczkę". Z kobiecych kreacji najbardziej (nie licząc głównych bohaterek) podobała mi się Patrycja, żona Przemka. Dawno nie spotkałam tak normalnej, zwykłej, fajnej postaci. Wydała mi się bardzo konkretna, serdeczna, otwarta, bardzo życiowa. Potrafiła słuchać ludzi, ogarniała dom, dzieci, pracę, pomoc innym, zachowując w tym wszystkim dużo luzu i radości życia. Z osób drugiego, czy nawet trzeciego planu wspomnę tylko pana Mirka od remontu - kociarza oraz Miecia - poczciwego pijaczka, z którego filozofią, że ogród jest dobry na wszystko nie sposób się nie zgodzić.
"Ballada o ciotce Matyldzie" to ciepła, pogodna, optymistyczna opowieść. Taka pokrzepiająca na duchu. Opowiada o sile przyjaźni, o determinacji, o tym, że marzenia się spełniają. Nawet te o rusałkach. To też książka o przemijaniu, czy raczej o konieczności pogodzenia się z tym faktem oraz o tym, że często pozory mylą, życie jest pełne niespodzianek, a na tej planecie są dobrzy ludzie i warto też takim być. Dowiemy się także, co to są nunataki, a więc mamy i walory edukacyjne.
Powieść jest zgrabnie napisana, z dużą ilością dialogów, momentami poważna, przeważnie zabawna, a chwilami frywolna, ale nie myślcie sobie zbyt wiele, bo tu tylko o słodkich ciasteczkach mowa... Kto przeczyta, zrozumie aluzję.
Narracja nie jest monotonna. Wplecione zostały także listy - ukazują zdarzenia z przeszłości, choć ze względu na taką formę nie otrzymujemy pełnego, dokładnego ich obrazu, a tylko okruchy w subiektywnym, emocjonalnym zapisie. Dzięki temu jest nieco tajemniczo, ciekawiej. Czytelnicy lubią niedopowiedzenia i otwarte pole dla wyobraźni.
Zaznaczę jeszcze, iż zakończenie, choć oczywiście optymistyczne, jest dość otwarte. Pewne sytuacje są lekko zasugerowane, ale na dobrą sprawę, wszystko jest jedną wielką niewiadomą. W każdym razie dopisanie dalszej części nie wydaje się niemożliwe, choć z drugiej strony nie jest też niezbędne.
Niby to kolejna opowieść o kobiecie, którą zawiódł mężczyzna, a ona nie tylko się nie załamała i świetnie sobie poradziła, ale odniosła sukces. Niby to następna miła historia z happy endem. Czyż jednak nie takich książek potrzebujemy dla odprężenia, gdy dość mamy przerażających informacji i tragedii, jakimi bombardują nas media i nasza szara rzeczywistość? Czy nie szukamy wytchnienia w lekkiej literaturze, przyjemnej i ciepłej jak nici babiego lata?
Przyznam, że choć nie każda pozycja z tej serii do mnie przemawia, to tej akurat się udało. Nic mnie w "Balladzie..." nie irytowało, może poza tym, że zbyt szybko znalazłam się na ostatniej stronie. Książka towarzyszyła mi w podróży, skończyłam ją już w domu, czytając przysłowiowym jednym tchem. Przyniosła mi to, czego oczekiwałam - relaks i dobry nastrój, prostą fabułę okraszoną barwnymi szczegółami i przesympatycznymi postaciami. Choć fotografia na okładce jest jesienna, a powieść została laureatką plebiscytu "Najlepsza książka na wiosnę" to polecam ją na każdą porę roku. Niezależnie od pogody!