"Kundle" to jedna z pięciu książek nominowanych do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza w tegorocznej edycji. Jest to wyróżnienie przyznawane osobom debiutującym (debiut rozumiany jako pierwsza bądź druga książka). W poprzednim roku zapoznałem się ze wszystkimi nominacjami. Tak też jest i w 2024. Powieść Katarzyny Groniec to pierwsza pozycja, po którą sięgnąłem.
Już po przeczytaniu pierwszego zdania byłem, co tu dużo pisać, nieźle skonsternowany. Nie wiedziałem, o czym "Kundle" są. Akcja i wydarzenia wymykały mi się między palcami. Bohaterowie nie dawali się polubić, przywyknąć do siebie, bo narrator przeskakiwał od jednej postaci do drugiej. Do tego ta dusząca atmosfera, którą można byłoby zbierać garściami. Po pierwszej stronie wiedziałem już wszystko - chcę książkę jak najszybciej skończyć, bo inaczej się uduszę.
Pod względem atmosfery i nieopisywalnych wrażeń "Kundle" przypominają mi "Samosiejki" Dominiki Słowik. Od tej pozycji także chciałem uciec prędko tam, gdzie pieprz rośnie. To straszne, jakie uczucia krótka książeczka może wzbudzić w czytelniku.
Debiut Katarzyny Groniec opowiada o ziemiach poniemieckich i swoistej mieszance kulturowej. Po wojnie w mieście leżącym między Rybnikiem a Zabrzem powstał istny kocioł. Chociaż nie, cofam. Powinienem napisać, że Romowie, Polacy, Ślązacy, Żydzi i Kresowiacy żyli obok siebie we względnej zgodzie. Niedaleko, w pobliskim Toszku, znajdował się "dom wariatów". Jak dla mnie wszechwiedzący narrator właśnie z tegoż miejsca pochodzi. Czułem się, jakby patrzył na świat oczami schizofrenika bądź jakiegoś bytu wyższego.
Ważny w książce jest czas. Narrator bowiem przeskakuje płynnie z przeszłości w teraźniejszość i z przyszłości w przeszłość. Dawne dzieje, wojenne, zgodne są z historią, a jednocześnie narrator nie opowiada wszystkiego. Rzuca hasła, zaznacza subtelnie. Niczego nie podaje w całości. Czytelnik z łatwością uzupełnia luki wiadomościami, które dobrze zna, bo wpisane są w jego geny.
Bodaj najciekawszą warstwą tekstu jest język. Tak jak ludzie różnego pochodzenia żyli na Śląsku i w powieściowym mieście, tak Katarzynie Groniec udało się to odwzorować w warstwie językowej właśnie. Polszczyzna oficjalna luźno przeplata się z potoczną. W to wszystko wnika także język śląski oraz niewielkie elementy cygańszczyzny. Całość to ciekawe świadectwo kulturowej różnorodności Śląska ("Borze iglasty, multi kulti!?" - niektórzy zakrzyknęliby przerażeni).
Choć chyba nie do końca książkę zrozumiałem i czułem się nieprzyjemnie podczas lektury, to jestem w stanie dostrzec jej wartość, którą dla kogoś może nieść. Bez wątpienia to ciekawa proza współczesna, z pewnością zasługująca na nominację do Nagrody Gombrowicza. Nie będę do niej wracał i chcę szybko zapomnieć, ale polecam, jeśli lubicie "Samosiejki".