Ależ to było złe! Tak naprawdę złe. Tak złe, że już po kilkunastu stronach miałem ochotę odłożyć tę książkę, bo jej czytanie było po prostu męczące. Zacznijmy od tego, że zupełnie nie rozumiem, jakim cudem "Koko" trafiło do serii horrorów Wydawnictwa Mag. Warto to podkreślić i pogrubić: TO NIE JEST HORROR. Moim zdaniem, nie jest to nawet thriller, choć wydawca sugeruje to na okładce. Thrillery z definicji powinny trzymać w napięciu, a "Koko" ma w sobie napięcia tyle, co gniazdko podczas awarii prądu. To raczej powieść psychologiczna, i to w wyjątkowo nudnym wydaniu. Nudnym przynajmniej dla mnie, Europejczyka, który niezbyt emocjonuje się wojną w Wietnamie. A to właśnie o wietnamskich traumach w dużej mierze jest ta książka.
Głównymi bohaterami są czterej byli żołnierze, którzy dekadę wcześniej walczyli w tej bezsensownej wojnie. Choć od tamtych wydarzeń minęło już trochę czasu, nadal noszą w sobie jej piętno. Spotykają się przy okazji odsłonięcia pomnika, ale to tylko pretekst. W rzeczywistości ich celem jest odnalezienie kolegi z oddziału, który prawdopodobnie stał się seryjnym mordercą. Problem w tym, że nie zostawił po sobie żadnego tropu, więc bohaterowie muszą rozpocząć poszukiwania. I właściwie o tym jest "Koko" Strauba – o podróży i poszukiwaniach.
Brzmi znajomo? Czytając, miałem wrażenie, że to już gdzieś było. I nie ma w tym nic złego, bo większość rzeczy już było, ale jeśli piszesz rzecz wtórną, musisz przynajmniej porwać odbiorcę czymś innym – bohaterami, stylem, atmosferą. Niestety, ja nie zostałem porwany. Wręcz przeciwnie, czułem się porzucony i literacko niedopieszczony. Żaden z bohaterów nie wzbudził we mnie emocji, ich historie mnie nie interesowały, a każdy z nich był do siebie tak podobny, że aż pachniało zbutwiałą tekturą.
Bywa, że autor nadrabia warstwą literacką: stylem, narracją, pięknem języka. Niestety, "Koko" to nie ten przypadek. Nie wiem, czy to wina autora, czy tłumaczki, ale książka jest pełna fatalnie skonstruowanych zdań. Przykład? Proszę bardzo: „Michael ożenił się z Judy, zamordował dziecko, wypił to, wypił to” (s. 87). Albo mój ulubieniec: „Kilkaset jardów przed nim radiowóz błyskał czerwono-żółto-niebiesko-żółto-czerwono” (s. 92). "Czerwono-żółto-niebiesko-żółto-czerwono" - serio? A może tylko mnie się wydaje, że brzmi to idiotycznie i karkołomnie? Takich kwiatków jest tutaj mnóstwo, przez co czytanie tej książki nie jest ani łatwe, ani przyjemne, ani wartościowe.
"Koko" nie oferuje nic – żadnych emocji, uczuć ani choćby odrobiny rozrywki. Jest zbyt długa, przegadana, pseudo-psychologiczna i zwyczajnie nudna. Jeśli szukacie czegoś z Wietnamem w tle, lepiej sięgnijcie po filmy: "Czas apokalipsy", "Łowcę jeleni" czy nawet "Rambo". Zresztą, większość książek lub filmów, w których Wietnam majaczy gdzieś w tle, będzie lepsza od nieszczęsnego "Koko". Także nie polecam i chciałbym jak najszybciej zapomnieć o tej powieści.