Nie wszyscy pamiętają czasy wyrobów czekoladopodobnych (jak chcecie poznać smak i konsystencję owych, to kupcie sobie nowe czekolady i batoniki Wedla). Z grubsza przypominało to wyglądem i smakiem czekoladę (choć też nie za każdym razem i nie z każdej wytwórni). Prawdziwe słodycze można było kupić tylko w Pewexie lub Baltonie, w sklepach za czerwonymi firankami lub tylko dla górników oraz na czarnym rynku. Jako niezbyt dobrze zapowiadający się podówczas młodzieniec, nie opływałem w waluty obce ani rodzime, rodzice też nie należeli ani do wierchuszki partyjnej i ani do górniczej braci, byłem zatem skazany na te państwowe podróbki. Nie żebym narzekał, takie były czasy. Ale czasy się zmieniły...
To nie jest książka, choć z wyglądu zewnętrznego może nieco ją przypominać. To nie jest powieść ani opowieść, ani nowela, ani żadna inna forma literacka. Każda z tych form musi mieć jakąś w miarę sensowną treść, kształt oraz kolejność zdarzeń. Nawet surrealistyczne historie mimo swojego pozornego nonsensu mają zawsze pewną formę oraz są napisane poprawnie w danym języku. To coś o czym dzisiaj piszę nie spełnia żadnych kryteriów i właściwie jest zbiorem często niezrozumiałego bełkotu, pseudofilozoficznych wynurzeń autora oraz historii i wydarzeń niemożliwych do zrealizowania zgodnie z możliwościami fizycznymi rzeczywistości.
"Miasto powoli znikało za moimi plecami. Szedłem zwyczajnym krokiem przed siebie, w nieznaną, ale mocno przyciągającą dal."
Czarodziejskie miasto, czarodziejska dorożka, czarodziejski dorożkarz. Abra makabra i znikło, dobrze że jego plecy to taki wnikliwy obserwator. Na szczęście szedł zwyczajnym krokiem i przed siebie, bo jakby tak psiejsko czarodziejsko pomykał i na dokładkę tyłem to nie wiem czy dałby tak radę wszystko zauważyć plecami.
"...nawet najmniejsze wątpliwości, które przez długie lata towarzyszyły mi gdzieś w głębi duszy, nagle zniknęły dzisiejszego poranka. Podejrzewałem, że zaginą wraz z pierwszym krokiem, ale zawsze znajdywałem jakieś wymówki i przyczyny..."
Zniknęły, a tak marzył, żeby dopiero pierwszy krok je przegnał precz, świnie z nich, co nie?
"Teraz nieuniknione i od dawna oczekiwane..."
Albo coś jest nieuniknione i wcale się na to nie czeka, bo wiadomo, że kiedyś dopadnie, albo nie możemy się czegoś doczekać co wcale nie jest pewne, że nadejdzie.
"Bywałem w tym miejscu sporo razy. Najczęściej z moją ukochaną kobietą podczas długich, szczęśliwych spacerów albo też sam, bądź z przyjaciółmi rowerami górskimi w poszukiwaniu adrenaliny"
Oj sporo, sporo. Ja nie wiem ale taki szczęśliwy spacer to musi być coś. Natomiast przyjaciół wśród rowerów górskich nie mam zbyt wielu, nie wiem jak Wy?
"Teraz przed oczami widziałem kobietę mojego życia, która dzisiaj rano otworzyła oczy z poczuciem, że właśnie się stało to, czego tak bardzo zawsze obawiała, ale w tym samym czasie wiedziała, że to nieuniknione.
Mama, a co ty tu robisz, że cię widzę przed oczami (pewnie okularami widział). Otworzyła z poczuciem, oczy oczywiście, bo jakby tak dajmy na to puszkę z mielonką, to ok. W tym samym czasie znaczy dziś rano zawsze czy z poczuciem, bo się zgubiłem?
"Pozostać przy zdrowym rozsądku pomoże jedynie świadomość, że nigdy nie przestaną Ją kochać i wiara w jak najbliższe spotkanie.
- Kocham cię - wyszeptałem po cichu."
Ja powoli tracę jakikolwiek rozsądek czytając to czegoś przez ktoś napisaną. I chyba wykrzyczę to po głośnemu. Zaś wiara może się obecnie skończyć mandatem za zbyt małą przestrzeń osobistą.
"Na siłę wyprowadziłem wyobraźnię z domu..."
A ta cholera obszczekała hydrant i nasikała na listonosza, chora jakaś.
"Spojrzałem na zegarek i przyspieszyłem, pogrążając się w życiu miasta.
Snułem się po jego ulicach wraz z innymi mieszkańcami."
Nie dość, że stronę temu opuścił już miasto, to nagle przyspieszył aby snuć się po mieszkańcach.
"...dziesiątki najróżniejszych melodii i piosenek rodzących się z mijających mnie telefonów komórkowych..."
Chyba go ten zdrowy rozsądek był i odszedł, pewnie z którymś z tych telefonów komórkowych rodzących melodie i piosenki na ulicy.
"Już na początku dnia przemęczyć nasze pracujące na około dziesięciu procent swojej możliwości móżdżki, a wraz z zachodem Słońca całkowicie i nieodwracalnie zwariować? Ha!!! Dzięki Bogu, stworzył nas rozumnie."
Ucz się końcówków na sto procent swojego jednego mózgu. Gościu łebski musiał być, pewnikiem temu Bóg mu dali na pierwsze.
"Dookoła migotały puste i zarówno przerażające spojrzenia ludzi wiecznie się śpieszących, na każdym kroku spotykane od dawna już normalne zachowanie - marudzenie - 'znowu te cholerne korki, znowu się spóźnię, znowu będę musiał słuchać szczekania szefa...' - nie budziło najmniejszego zainteresowania nawet u osoby, do której było skierowane."
Czy jest na sali jakiś ktoś, ktokolwiek, kto jest w stanie zrozumieć ten bełkot i go przetłumaczyć na chiński, przynajmniej wtedy będę wiedział czemu tego nie rozumiem.
"Albo po prostu ciche, kwaśne miny w pośpiechu spalające aż do samego filtru fajki, przecinając jezdnię w niedozwolonych miejscach"
Głośny, słodki Jezu kto to napisał, dlaczego to wydał i jak mu nie wstyd, niszczyć nawierzchnię jezdni gdziekolwiek.
Te wyimki to tylko najgorsze koszmarki z prawie trzech stron tego czegoś. Właściwie mógłbym przepisać cały ten tekst, co pokazałoby jeszcze sposób prowadzenia narracji w tym koszmarku. Ten urywek pokazałby również jak autor traktuje czas i przestrzeń. Zaczynamy od wyjścia z miasta jakiś czas po "kataklizmie", aby snuć się ulicami i tu nie wiem przed czy po tragedii, aby wziąć udział w owym katastrofalnym wydarzeniu i być w lesie po opuszczeniu miasta jakiś czas po katastrofie. Odnalezienie się w tym koszmarku nie ułatwia również niemożliwość zaistnienia tejże katastrofy. Otóż wyobraźcie sobie, że nasz bohater spotyka się z falą oceaniczną zwaną też tsunami w zatoce Gdańskiej. Fala ma tylko pięćdziesiąt metrów wysokości (taki piętnastopiętrowy blok). Ja nie wiem czy w Bałtyku jest wystarczająco dużo wody, bo w zatoce z całą pewnością nie ma jej aż tyle. Ale autor jako oficer marynarki też to chyba wie stwierdzając, że to z oceanu. Problem w tym, że najbliższy ocean znajduje się jakieś dwa tysiące kilometrów od zatoki Gdańskiej. Po drodze jest taka niewielka wyspa, Irlandia się nazywa. Następnie nieco większa wyspa Wielkiej Brytanii. Morze Północne. Jeszcze tylko Dania, Szwecja i czubek Polski z hyclem celpskim i już jesteśmy na miejscu. Ja nie wiem ile musiałaby mieć fala na początku, żeby dowieść pięćdziesiąt metrów do Gdyni. Za to wiem, że tylko jeden kataklizm mógłby wywołać taką falę. Zderzenie Ziemi z jakimś dużym ciałem niebieskim. Tylko wtedy ta fala przeszłaby niezauważona przez nikogo. Wszyscy byliby już martwi. W promieniu kilku tysięcy kilometrów wszystko co żywe zostałoby zmiecione przez falę uderzeniową mknącą z kilkukrotną prędkością dźwięku. Następna byłaby fala sejsmiczna o niewyobrażalnej magnitudzie. Inne kataklizmy pominę.
Zaś u autora, w Gdyni nie zaszły jakieś większe zmiany po przejściu tej falki, mieszkańcy nadal się snuli po ulicach niezniszczonego miasta.
Uczciwie powiem nie dałem rady, a nawet powiem więcej, nie chciało mi się marnować czasu na to coś. I tak przeczytałem ponad połowę. Wspomnę jeszcze tylko o walce sił woli, którą bohater oczywiście wygrał. I o podróży na inną planetę, na której to bohater dowiedział się, że mieszkańcy Ziemi pochodzą aż z czterech planet (serio). Ta podróż odbyła się, bo bohater leżał zbyt blisko ogniska i pewnie lekko zaczadział innego wytłumaczenia nie widzę.
Nie wiem czy to zbyt duża pewność siebie (autor wyznaje taką filozofie, że wystarczy tylko czegoś bardzo chcieć i być pewnym, że się to osiągnie i się to osiągnie) i w swoją znajomość języka polskiego. Czy też korzystanie z googla przy tłumaczeniu, bo żywy tłumacz chciał za dużo za tłumaczenie tego bełkotu. To nie jest napisane po polsku. Ja nie wiem ale chyba powinna powstać jakaś instytucja, która karałaby za taką profanację języka i to zarówno wydawcę jak i autora.
Mam tylko nadzieję, że autor jest znacznie lepszym oficerem marynarki (o ile jest) niż pisarzem, bo o ile statek można odżałować, to załogi jednak szkoda.
To kuriozum nie trafi na żadną półkę, trafi tam gdzie tego miejsce na makulaturę. Jeśli choć w ten sposób uda mi się kogoś uratować przed przeczytaniem tego czegoś, to zaliczę sobie to na plus. Jeśli moje słowa kogoś odwiodą, to będę miał zasługę w niebie książkoholików. To dzieło ma kosztować ponad trzydzieści złotych. Sucha podpałka do grilla 32 sztuki tylko 3,50, pół litra mokrej to 4,50. Do toalety się nie nadaje, za gruby, sztywny i mało chłonny papier. Lepiej kupić nowy stół, na pierwszą ratę powinno wystarczyć.
Autor nawet pokusił się o wytłumaczenie czemu niektórym osobom to coś co stworzył nie będzie się podobać. Otóż za mało rozwinięci umysłowo nie pojmą doniosłości słów tam zapisanych, sorry tłumoku (to do mnie, bo ja nie pojąłem). To coś nie zasługuje na to co tu napisałem. Rzeczywista ocena w skali od zera do dziesięciu to minus jeden (choć to ponoć fizyce wbrew). Za cenę tego czegoś, kupcie sobie lody lub dobre piwo (i wypijcie moje zdrowie), puśćcie totolotka (nawet jak nic nie traficie to i tak będziecie wygrani). Albo łubiankę truskawek, litr śmietany 30%, cukier puder i urządźcie sobie deser stulecia. Może też być trzy kilo czereśni i rozwolnienie stulecia ale to i tak będzie lepsze od tej pozycji.