Prowadzimy całkiem spokojne i poukładane życie, a wojnę znamy z opowiadań krewnych i książek. Jednak wszystko ulega destrukcji, gdy wojna nadchodzi naprawdę, a my stajemy się jej częścią. Czy wola przetrwania okaże się dostatecznie silna?
W końcu! Chyba od początków istnienia mojego bloga wspominam, że ciągle mi nie po drodze z Remigiuszem Mrozem. Mnóstwo o nim słyszałam i czytałam masę informacji — prawdopodobnie mogłabym na ten temat stworzyć tyle samo książek, co zainteresowany, choć raczej nie byłyby zbyt ciekawe. Ale w przyrodzie nic nie ginie, wszystko zawsze wraca na swe miejsce, a w tym przypadku, powieść do rąk własnych. Tak, trudno umknąć przed prozą Mroza! Jego fenomen wydaje mi się bardzo frapujący. Podobnie z Katarzyną Bondą, której książek fabularnych jeszcze nie miałam okazji przeczytać. Aczkolwiek wyczuwam, iż i na to przyjdzie pora. Jednak skupmy się na Remigiuszu oraz na opublikowanej po raz pierwszy sześć lat temu trylogii. Tym razem chodzi o wznowienie, swoją drogą, ładnie wydane. A jak z treścią? Czas rozwiązać zagadkę.
W życiu sięgnęłam po sporo powieści poświęconych tematyce wojennej. Jakoś dobrze się czuję w tego typu klimatach, choć, nie ukrywajmy, są ciężkie, przytłaczają. Pisarze zawsze mają wówczas dużo pracy, aby odpowiednio pokazać ludzkie losy, bez popadania w banał, bez urażania ofiar tragicznych zdarzeń, mimo ogólnego zarysu fikcji. Pierwsze strony „Prędkości ucieczki” charakteryzuje spokojny rytm, polegający na przedstawieniu bohaterów, widma nadciągającej historii. Lecz wkrótce wszystko przyspiesza, razem z nawałnicą wojny. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy to nie będzie zbyt gwałtowne? Nie pogubię się? Ot, trochę przesadzone przemyślenia, bo prędko doszłam do wniosku, że fabuła wciąga.
Styl autora jest dość lekki, całość szybko się czyta. Bez potrzeby wracania do poprzedniej strony, choć natrafimy po drodze na sporo zdarzeń i postaci. Te ostatnie są jednak na tyle charakterystyczne, iż łatwo zapamiętamy ich imiona oraz związane z nimi fakty. Rozdziały są długie, podzielone na podrozdziały, gdzie obserwujemy otoczenie z perspektywy trójki bohaterów: Bronka, Staszka i Christiana, aczkolwiek narrację poprowadzono w trzeciej osobie. Spotyka ich wiele ciężkich chwil, a czytelnikowi ciągle towarzyszy pewny niepokój, strach przed przyszłością.
Moją ulubioną bohaterką stała się bezapelacyjnie Maria — Żydówka, narzeczona Staszka. Kobieta mocnego charakteru, zachowująca zimną krew w trakcie kryzysu, choć nieustannie się o nią zamartwiałam. To takie uczucie, gdy trzymamy za kogoś kciuki, lecz jesteśmy świadomi grożącego mu niebezpieczeństwa. Interesująco wypadł Christian Leitner, oficer Wehrmachtu, który rzeczywiście wierzył w to, że Hitler dąży do pokoju, doprowadzi do zjednoczenia Europy. Równocześnie Christian odznacza się przywiązaniem do honoru, istotnych wartości. Naprawdę ciekawie skonstruowana postać. Natomiast dwaj bracia, Bronek i Staszek pełnią dwie różne role, chociaż obie są ważne. Bronek walczy na froncie o kraj, Staszek walczy o miłość. Gdzie ich to zaprowadzi? Pora na kolejne tomy.
Wiem, że trylogia „Parabellum” budzi mieszane emocje wśród amatorów twórczości Remigiusza Mroza. Zawsze kojarzy się głównie z kryminałami, opowieściami „z dreszczykiem”, a tutaj mamy do czynienia z debiutem, tak różnym od tego, co napisał później. Osobiście trzyma się mnie przeczucie, iż ta właśnie seria najbardziej przypadnie mi do gustu, warto o niej pamiętać, warto po nią sięgnąć.