O Kate Lauren nie słyszałam absolutnie nic. Oprócz tego, że ładnie się nazywa, a ja ciągle zapominam, które to imię, a które nazwisko. Po "wygooglowaniu" jej jedyne czego się dowiedziałam to, że skończyła szkołę tu i tu, a teraz mieszka tam. W zasadzie nic, czym warto byłoby się podzielić. Z czarno-białego zdjęcia obok "informacji o autorze" patrzy na mnie około 30-letnia, niebrzydka i całkiem zadbana kobieta, jednak przez charakteru. Czyli nie wiem kompletnie nic. Nie ma uroczej historyjki o tym, co zainspirowało ją do napisania serii, kolorowych włosów i kolczyków w dziwnych miejscach. No trudno - książka będzie musiała obronić się sama, ciekawostek przed rozpoczęciem czytania brak.
Główna bohaterka to Luce. Dziewczynę poznajemy kiedy ląduje w ośrodku dla trudnej młodzieży (czyt. poprawczaku). Jednak nie jest ona postrachem szkoły ani łobuziarą, która zabiera młodszym dzieciakom pieniądze na lunch. Luce do zwyczajna dziewczyna, która znajduje się w tym upiornym miejscu przez serię niefortunnych zdarzeń, których sama nie jest w stanie wytłumaczyć. Jakby tego było mało, bohaterka ma mroczną tajemnicę - widzi cienie, które krążą wokół niej, gdziekolwiek się znajduje...
Z czasem jednak, nawet w takim miejscu życie staje się znośne, szczególnie kiedy ma się wokoło pełno osób, które chcą się zaprzyjaźnić, a dwóch ciekawych chłopaków jest Tobą wyraźnie zainteresowanych. Niestety, kiedy Luce przystosowuje się do sytuacji problemy dopiero się zaczynają...
Muszę Wam coś wyznać, zanim przystąpię do oceny. Uwielbiam historie o przeklętej miłości! Wstyd? Może, i wstyd, ale każde karcące słowa krytyków literackich obiecuję przyjąć z podniesionym czołem :) Tak więc, wracają do tematu, motyw romansu nie zniechęca mnie ani trochę, nawet jeśli jest tak oklepany, że znajdziemy go w 9 z 10 istniejących książek. Nie znaczy to jednak, że sam pomysł wystarczy. Ba! "Przeklętej miłości" nie można przecież nawet nazwać pomysłem, bo Ameryki to my nie odkryliśmy. Rozwinięcie pomysłu w tym wypadku... no, cóż, może nie koniecznie leży, ale na pewno trochę kuleje. Tragedii nie ma, a wizję autorki można byłoby nazwać nawet niezłą, gdyby nie to, że wystarcza góra na 150 stron. Po 300 zastanawiałam się, kiedy w końcu coś się stanie, bo nudą powiewało zdecydowanie zbyt często. Żeby jednak nikt nie zarzucił mi, że widzę tylko złe strony muszę przecież coś dodać o tych dobrych, a książka oczywiście takie posiada. Przede wszystkim dobrze się ją czyta - niby nic, a czyż to nie najważniejsze przy wyborze lektury? Brak akcji mnie, co prawda denerwował, ale nawet nie zauważyłam kiedy minęłam 200-ną stronę, a potem szło już tylko szybciej.
Czas na bohaterów... Cam - si, si, si, mój typ, zdecydowanie możemy nazwać go ciekawym. Daniel - hmmm... podobno jest moda na takich mrocznych przystojniaków (Edward?:P), pewnie nastolatki sięgające po tę pozycję go uwielbiają. Ale Luce, serio? Poraża mnie liczba recenzji, w których ona przedstawiana jest jako ogromny plus książki. Jako, że każdy ma prawo podzielić się swoim zdaniem, muszę przyznać, że po prostu nie polubiłam tej postaci. Wydaje mi się nijaka i nawet nie potrafię podać żadnej konkretnej cechy charakteru, którą mogłabym ją opisać. Tak więc, Luce, przykro mi, ale jestem na nie, Pani już podziękujemy.
Na uwagę zasługuje też kilka pobocznych aspektów. Jednym z największych plusów jest tu dla mnie przeplatanie się przeszłości z teraźniejszością. Akcja się spaja, zachowania bohaterów stają się bardziej zrozumiałe - to się zawsze sprawdza. O okładce też muszę wtrącić słów kilka, a przede wszystkim jedno słowo - przepiękna. Niestety nie polska, a oryginalna. Może to znak dla wydawców, że czasem nie warto zmieniać czegoś, co jest już dobre? W każdym razie to jedna z moich ulubionych. I to by chyba było na tyle.
Podsumowując: Jeszcze dwie ważne sprawy. Po pierwsze, nie wiem jak, skąd i dlaczego, ale bardzo długo byłam przekonana, że jest to powieść o wampirach ;P Na swoje usprawiedliwienie dodam, że czytałam to zaraz po "Błękitnokrwistych". No, wiecie, wampiry = upadłe anioły. Po drugie, gdyby nie to, że najpierw czytałam "Upadłych", a dopiero potem "Szeptem" moja ocena byłaby niższa. Tak się jednak nie stało, więc postanowiłam: trochę ze względu na sentyment, a trochę przez to, że nie chcę niczego oceniać przez pryzmat książki podobnej, jednak lepszej ocena będzie odrobinę zawyżona. Polecać nie będę, odradzać też - oceńcie sami, czy macie ochotę na taką historię.
Ocena: 6/10