Czuję ogarniający całą okolicę zapach spalenizny. Widzę zwęglone drzewa i kopcące się jeszcze resztki po pożarze. Słyszę tukot kół nadjężdżającego pociągu i charakterystyczny dla niego szum, który usypia pasażerów, a mieszkańców budzi do życia. Obok mnie przejeżdża wóz zaprzężony w konie prowadzony przez mężczyznę w kapeluszu, a w tyle zachód słońca odcina się znacznie od zamienionej w popiół, czarnej doliny. Szum wody, przy akompaniamencie wilczego wycia, nie przestają grać melodii rzeki Moyea. Jestem tam, w górach, na granicy Stanów Zjednoczonych i Kanady. Jestem tam, do późnych lat sześćdziesiątych XX wieku i przez poprzedzające ten czas prawie osiemdziesiąt lat.
"(...) Grainier przeżył dobrze ponad osiemdziesiąt wiosen, aż do późnych lat sześćdziesiątych. W tym czasie zdarzało mu się wyprawiać na zachód, w miejsca odległe od oceanu tylko o paredziesiąt mil, choć samego Pacyfiku nigdy nie ujrzał (...). Kochał się tylko z jedną kobietą- swoją żoną Gladys- posiadał jednoakrową parcelę, dwa konie i wóz. Nigdy się nie upił. Nigdy nie nabył borni palnej ani nie rozmawiał przez telefon. Regularnie jeździł pociągami, samochodami wiele razy, raz leciał samolotem."
Robert Grainier był porządnym robotnikiem zatrudniającym się tam gdzie pojawiała się praca. Rytm jego życia wyznaczany był więc przez pomoc przy budowie linii kolejowych, wycinka lasów, czy naprawa mostów, po których zakończeniu mógł wrócić do domu, do żony Gladys i ich kilkumiesięcznej córeczki Kate. Zupełnie zwyczajne, jak na okres, w którym osadzona jest historia, życie mężczyzny zostaje przerwane przez tragedię, w której pożar odebrał mu żonę, córkę i dom. To wydarzenie kończy dotychczasowe życie Grainiera i rozpoczyna jego wędrówkę, z samotnością na jednym i klepsydrą na drugim ramieniu.
Denisowi Johnsonowi, na 112 stronach, udało się uchwycić przemijanie i pokazać, jak powolne życie człowieka gubi się wśród nieubłaganie pędzącego czasu. Realizm, który tak bardzo zbliżył mnie, a nawet przeniósł do rzeczywistości bohatera, idzie w parze z obiektywizmem, który przedstawia realny, wolny od oceny autora świat i jest przeplatany magią, która subtelnie zagląda w postaci snów na jawie, duchów, czy wierzeń.
Autor z powagą i szacunkiem ukazuje specyfikę natury ludzkiej, natury człowieka samotnego, człowieka, który żeby oczyścić serce z zalegających tam ciężarów, wyje razem z wilkami. Tęsknota na zmianę z żałobą bije z każdej strony, ale przedstawiona jest tak subtelnie, chciałoby się rzec empatycznie, jakoby Johnson nie chciał spłoszyć swojego bohatera.
Poza obrazem samotności, tęsknoty i przemijania, na uwagę zasługują fragmenty dotyczące Rdzennych Amerykanów, ich wierzeń i obyczajów. To właśnie poznanie w ksiażce Indianina Bob'a Kutenaj'a było dla mnie wisienką na torcie, która przeniosła mnie na plan filmowy z pierwszej połowy XX wieku w Stanach Zjednoczonych.
Warto też podkreślić, last but not least, że Tomasz S. Gałązka, który odpowiada za tłumaczenie "Snów o pociągach" zrobił, potocznie mówiąc, kawał wielkiej, wspaniałej, dokładnej roboty z wydawałoby się chirurgiczną precyzją. Na początku nie czytało się tego łatwo, ale z każdą stroną czułam, że Gałązce udało się jednak wyruszyć w pierwszą w historii podróż do przeszłości.