Zapewne znacie to powiedzenie, że tuż przed śmiercią przed oczami przelatuje nam całe życie. I chociaż długo byliśmy skłonni tak mawiać, przypisując to twierdzenie imaginacjom osób, które przeżyły śmierć kliniczną, to okazuje się, że nauka bliska jest udowodnieniu, że jednak „coś w tym jest”, coś więcej. Dzięki nowoczesnej technologii udało się bowiem zarejestrować dziewięciuset sekundową aktywność bioelektryczną mózgu umierającego człowieka, i to w dosyć szczegółowy sposób. Nie będę wam opisywać dokładnie przebiegu całego badania i wyników (niech to robią mądrzejsi ode mnie), zamiast tego skupię się na najważniejszym, czyli na podsumowaniu. Wynika z niego tyle, że nasze mózgi gasnąc mogą odtwarzać najmilsze i najważniejsze chwile, jakich doświadczyliśmy w całym swoim życiu. W sumie jeszcze nie wiem, co mam z tą nowo nabytą wiedzą zrobić i czy przynosi mi to jakąkolwiek ulgę, gdy myślę zderzaniu się z ostatecznym. Czas pokaże.
No właśnie czas. Najwyższa pora zakończyć te naukowe wynurzenia i przejść do konkretu, który mnie do nich doprowadził i kazał zastanowić się, co możemy pamiętać po „przejściu”, tam, gdzie nasza racjonalność już nie sięga. W moich literackich podróżach zawędrowałam znów na „Szmaragdową Wyspę”, czyli do pięknej Irlandii, by w Zaduszki* (!) poznać inżyniera budowlanego Marcusa Conwaya i dostać od niego cenną lekcję: o sile poczciwości, pięknie zwyczajnego życia i…betonie.
„Słoneczny szkielet”, którego Marcus jest głównym bohaterem, to powieść wybitna, uzdrawiająca, ale także mocno specyficzna. Na pewno nie można nazwać jej „typową”. Dla mnie stanowi ona kolejne odkrycie, którym będę „zamęczać” otoczenie na książkowych pogaduchach w bibliotekach i księgarniach.
*
Gdy w 2016 roku Mike McCormack próbował wydać omawianą powieść, duże wydawnictwa nie były nią nijak zainteresowane. Na współpracę z autorem decydowało się dopiero jedno z tych niewielkich, niszowych. Wątpię by wynikało to z faktu, że nikt nie dostrzegł kokieterii pozornej prostoty i geniuszu „Słonecznego szkieletu”. Była to raczej kwestia zimnej kalkulacji i uznania, że taki, w pewnym sensie, dziwaczny twór, nie rokuje sprzedażowo. Po tym, jak o książce zrobiło się głośno, można powiedzieć jedno: więcej wiary w czytelników drogie wydawnictwa. Czasami trzeba uwierzyć w jakość, nie w liczby i zaryzykować.
Zapewne zastanawiacie się, co jest w tej książce takiego, co sprawiało, że autor nie potrafił się z nią przebić do dużych wydawców. Z jednej strony „winna” była tematyka powieści, czyli pochwała zwyczajności i spokojności życia, błogości jaką daje ukochanie – bo to one w ostatecznym rozrachunku okazują się najważniejsze. A wiadomo, o takich sprawach raczej się nie pisuje, jeśli pisze się ambitne i zadziornie (nie od dziś wiadomo, że nadmiar spełnienia ma raczej złą prasę w literaturze). Marcus, bohater „Słonecznego szkieletu” to przeciętny facet, któremu w życiu właściwie nic ciekawego się nie przydarzyło. Miał kochającą żonę, świetny kontakt z dziećmi odnoszącymi swoje własne sukcesy, dobrą pracę i brak problemów finansowych. Nie oznacza to oczywiście, że zawsze było mu łatwo, że nie miał swoich zgryzot, lęków, że nie przytrafiały mu się sytuacje przykre lub nie doświadczał cierpienia, albo że nie chciał by jego życie miało jakieś większe znaczenie. Biorąc jednak pod uwagę, że nosimy w sobie irracjonalne przekonanie o tym, że równowaga we wszechświecie musi zostać zachowana, to jak na dłoni widać, że w, ogromnym oczywiście, uproszczeniu sensu: na tyle dobrego spotkało go za mało złego.
To jednak tylko fasada. Monologizowana autobiografia Marcusa ma wymiar terapeutyczny, jego esencję stanowią emocjonalne punkty zwrotne wyraźnie wybijające się ponad setki dygresji i szarpanych retrospekcji. Poznajmy rodziców mężczyzny, jego wspomnienia z okresu dorastania, jesteśmy z nim przy narodzinach jego dzieci, w trudach ojcostwa, podczas ofiarnej opieki nad chorującą żoną, na krwawym wernisażu córki, towarzyszymy mu także w pracy. Bohater pochylający się z czułością nad pięknym szczegółem rzeczywistości, nie pozostaje jednak ślepy na to wszystko, co w świecie rozczarowuje - potrafi na szczęście w porę (?) nadać temu odpowiednią przeciwwagę. W tym miejscu warto zwrócić uwagę również na jeszcze jeden aspekt powieści, związany z historią regionu Mayo (mieszka tam zarówno bohater, jak i autor powieści) i jego rozwoju gospodarczego. McCormack wyraźnie podkreśla wagę zderzenia jednostki z polityczną machiną, która potrafi „przeorać” rzeczywistość społeczności na własną modłę. I jak ważne jest to by człowiek mądry, stawiający dobro ogółu nad pokazową szopkę, potrafił powiedzieć STOP. To przynosi otuchę, nie pozostawiając przy tym wątpliwości, gdzie tkwi iluzoryczna granica dobrych chęci.
Druga kwestia, która czyni tę książkę wyjątkową, to jej konstrukcja. Mamy tutaj bowiem do czynienia z bardzo udanym eksperymentem literackim. Zapewne kojarzycie występy przeróżnych stand-uperów, lub aktorów teatralnych, którzy na jednym wdechu potrafią wyrecytować niemałe objętościowo teksty - bez zająknięcia się, potknięcia czy wybicia z rytmu. Marcus przemawia do nas w podobny sposób. Co ciekawe jego opowieść została zamknięta nie tylko w klamrze jednego oddechu, ale również w – uwaga! – jednym zdaniu. Tak, dobrze widzicie, „Słoneczny szkielet”, to 350 stron bez ani jednej kropki!
Rytm tej powieści jest wręcz obłędny. Czytelnik próbując nadążyć za tokiem myśli bohatera, doznaje ekstatycznej zadyszki. Ta trudność nie powoduje jednak, że lektura jest męcząca. O dziwo czerpiemy przyjemność z bytowania w takim przesunięciu, byciu krok za bohaterem i doświadczaniu z nim sumy odczuć pojedynczej chwili. Gładkość z jaką wchodzimy w ów strumień świadomości zawdzięczamy przyjemnemu w odbiorze, miękkiemu, pozbawionemu nadęcia i pompatyczności stylowi McCormacka. W tym miejscu pokłony należą się tłumaczowi Piotrowi Siemionowi, który wykonał niebotyczną pracę, byśmy mogli cieszyć się i doświadczać piękna literatury.
„Słoneczny szkielet” jako niesamowita – na przemian eteryczna i szorstka - autobiografia chwili ostatecznej, ma w sobie oczyszczającą siłę. W pytaniu o to z czego tak naprawdę składa się życie, jest coś hipnotyzującego. W refleksji nad rytmem i rytuałami własnej codzienności tkwi wyzwalająca siła. Jest też coś niezwykle świeżego w oswajaniu w sobie „nudnego normalsa”.
*Według Irlandczyków w Dzień Zaduszny dusze zmarłych wracają do swoich rodzin i rozmawiają ze swoimi bliskimi.
[współpraca reklamowa barter]