W pewnym sensie Jeremi Przybora był częścią mojego życia od zawsze. Szczupłego, sympatycznego Pana ze szklanego ekranu, odzianego obowiązkowo w ciemny frak, białą koszulę z cylindrem na głowie i laseczką w ręku wspominam z większym sentymentem niż najbardziej ulubioną dobranockę. Jako dziecko, niektóre piosenki jego autorstwa nuciłam pod nosem po drodze do przedszkola. W późniejszych latach już bardziej świadomie zainteresowałam się twórczością „Starszego pana”. Zakochałam się w tekstach piosenek, a wszystko przez to, że były niebanalne, przewrotne, przepełnione wręcz skrzącym dowcipem. Kiedy w pewien chłodny marcowy ranek usłyszałam, że Przybora nie żyje dotkliwie ukuło mnie nie tylko poczucie straty, ale i żalu. Żalu, że NIGDY i NA PEWNO nie będę miała okazji go poznać. Jak mydlana bańka, prysło moje ciche (choć uporczywe) marzenie, że może gdzieś, kiedyś uda mi się wypić herbatę w jego towarzystwie. Tego dnia byłam przekonana, że bezpowrotnie straciłam swoja szansę. Dzisiaj już nie jestem tego taka pewna.
Jest przysłowie według, którego ,,człowiek żyje tak długo, jak długo żyje pamięć o nim”. Otwieram Przymknięte oko opaczności, cudowny spadek, który zostawił po sobie Mistrz i w tym samym momencie prawdziwość tego powiedzenia jest dla mnie nie do podważenia. Dopiero po przeczytaniu memuarów uświadomiłam sobie, że tak naprawdę niewiele wiedziałam o swoim idolu. Już po przeczytaniu pierwszych stron lektury poczułam jak wskazówki zegara zaczynają obracać się wstecz. Kalendarz zmienia datę na rok 1915, a wehikuł czasu przenosi mnie do miejsca, w którym na świat przyszedł ,,wyczekiwany z utęsknieniem beniaminek, chociaż na imię dano mu Jeremi”. Czytając, wstrzymuję oddech, otwieram szeroko oczy i z atencją chłonę każde zdanie, bo wiem, że w tym właśnie momencie moja wyobraźnia patrzy na świat, którego już nie ma. Dlatego każda mimowolnie rzucona przez autora uwaga czy przelotna refleksja jest tak bardzo cenna.
Przewracam kartki, a obrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Po zapoznaniu się z relacją z lat 1939-1945 nie mogę się nadziwić jak ktoś, kto tyle przeżył, kto widział tak wiele cierpienia i okrucieństwa, mógł zostać twórcą najbardziej przesyconych optymizmem utworów, jakie znam... Ale przecież, myślę sobie, to jest właśnie fenomen Przybory, fenomen człowieka, który miał cudowny dystans do świata i tego, co go spotykało, na wszystko potrafił spojrzeć z odpowiedniej perspektywy i z tylko sobie właściwym poczuciem humoru.
Już po wojnie Jeremi Przybora daje się poznać jako spiker Polskiego Radia, pisarz, poeta, reżyser, autor libretta teatralnego, scenarzysta filmu „Upał” oraz autor dialogów m.in. do filmu „Ewa chce spać”. Wspomnienia przesycone są ogromną ilością anegdot, przez które co jakiś czas powinnam przerwać lekturę by uniknąć bólu brzucha od zbyt dużej, jednorazowej dawki śmiechu, ale niestety nie potrafię się oderwać, więc cierpię okrutnie. Ale tak naprawdę najważniejsze jest to, że czytając Przymknięte oko opaczności spełniam swoje marzenie, które od 4 marca 2004 miało się już nigdy nie spełnić. Jedną ręką niespiesznie przerzucam kartki, drugą delikatnie dotykam filiżanki, z jeszcze zbyt gorącą herbatą, nad którą unosi się duszek pary. W powietrzu wyczuwam magiczne wibracje. Ktoś przecież opowiada mi to wszystko, a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że kiedy czytam, zdanie po zdaniu, nie jestem przy tej herbacie sama.