W tej niewielkiej książeczce przedstawia Barnes trzy bardzo luźno powiązane ze sobą historie, w czasie lektury zastanawiałem się, dlaczego właśnie te historie, dlaczego w tej kolejności, nie wiem, czy znam odpowiedź. Ale, że bardzo lubię jego styl, książka wywarła na mnie duże wrażenie.
W pierwszej części pisze Barnes o ujarzmianiu wysokości przez XIX-wiecznych baloniarzy, urodzonych ryzykantów i awanturników. W szczególności mamy opowieść o Felixie Tournachonie, życiowym bałaganiarzu, który latał balonem, był wybitnym fotografem portrecistą i jako pierwszy wykonał zdjęcia lotnicze (ściślej biorąc: baloniarskie) ziemi. Równo sto lat później Amerykanie zrobili z kosmosu zdjęcia 'wschodu Ziemi'.
Z kolei w drugiej części opowiada Barnes historię nieszczęśliwej miłości jednego z XIX-wiecznych baloniarzy, Freda Burnaby'ego do wielkiej ówczesnej aktorki, Sarah Bernhardt, która też się przeleciała balonem i była z pewnością osobowością niezwykłą, zresztą pięknie Barnes o niej pisze.
W trzeciej części dostajemy coś bardzo osobistego: esej opisujący żałobę Barnesa po stracie ukochanej żony; to historia, która chwyta za serce. Opowiada autor o swoich snach, w których bez przerwy pojawia się zmarła, o codziennych rozmowach z nią. O nagłym zauroczeniu operą w czasie żałoby, bo w operze „normą są gwałtowne, przemożne, histeryczne i destrukcyjne emocje”. Bo opera jest sztuką, która „w sposób bardziej oczywisty niż inne formy artystycznego wyrazu, ma złamać nam serce”. Barnes trochę napawa się smutkiem i żalem: „Ból pokazuje, że się nie zapomniało; ból wzmacnia smak wspomnień; ból jest dowodem miłości.” Ale też czasami jest zmęczony żałobą, zadaje sobie pytanie, kiedy to się skończy i nie znajduje odpowiedzi. Bo w tych sprawach nie ma mądrych... Mierzy się ze swoją samotnością, tu kolejny piękny cytat: „Istnieją dwa podstawowe rodzaje samotności: samotność wynikająca z tego, że nie znalazło się nikogo do kochania, i samotność wynikająca z tego, że zostaliśmy pozbawieni kogoś, kogo kochaliśmy. Pierwsza jest gorsza.” To bardzo piękne i poruszające wyznania nieutulonego w żalu męża. Sam ów esej starcza za wszystko.
Jak już pisałem, wciąż pozostaje dla mnie pewną zagadką, dlaczego właśnie te trzy historie, co je łączy? Podaje tropy Barnes tu i tam, pisze na przykład „Czemu więc nieustannie dążymy do miłości? Ponieważ w niej łączy się prawda i magia. Prawda – jak fotografia, magia – jak latanie balonem.” Ale jakoś te wyjaśnienia nie do końca mnie przekonują.
Mimo tych drobnych zastrzeżeń czytało mi się całą rzecz świetnie, bo bardzo lubię styl Barnesa, nieco chłodny i zdystansowany, ale znakomity.