Książka Jessie Burton jest bardzo... kobieca. Tak, to chyba najlepsze określenie, które przychodzi mi do głowy, kiedy o niej myślę. Muza jest jak bukiet biało-różowych peonii na okrągłym stoliku kawowym. Jak długo wyczekiwany list, odczytywany w sierpniowym słońcu w wiśniowym sadzie. Jak porzucona na werandzie robótka ręczna, szydełkowanie przerwane telefonem ukochanej osoby. Czujecie już to ciepło, delikatność i ulotność? No to Muza dodatkowo jest historią pełną brutalności, przemocy, kłamstw, niedomówień, zdrad, wojny, przegranej przyszłości i niespełnienia, przyprawioną nietolerancją rasową i problemami klasy robotniczej w Anglii w połowie XX wieku.
Nie dziwią mnie tak pozytywne opinie czytelników, ale teraz już wiem, że to wszystko nie jest czystym zachwytem. Bo widzicie, o Muzie nie da się napisać inaczej. I patrząc na powyższy akapit zdaję sobie sprawę, co mnie tak bardzo do niej ciągnęło, kiedy czytałam podobne opinie. Muza to istna książka-wulkan, wybucha niczym fajerwerki na nocnym, i tak już rozświetlonym gwiazdami niebie. Ten okładkowy miszmasz doskonale odpowiada zawartości. To wszystko brzmi jak kawał cudownej lektury, jednak w rzeczywistości sporo jej brakuje aby została nazwana arcydziełem.
Jessie Burton stawia przed oczyma czytelników dwie historie - każda z nich to część mostu zwodzonego - wraz z biegiem akcji oba przęsła mostu opadają z głośnym zgrzytem i łączą się w zgrabną całość. Owy most przyjmuje postać osi czasu - po jednej stronie mamy czerwiec 1967, po drugiej styczeń 1935 i w czasie trwania fabuły wielokrotnie przenosimy się w czasie, aby obserwować zagmatwane losy bohaterów. Główna akcja utworu toczy się w Londynie, a jej najważniejszym elementem jest objęcie posady w Instytucie Sztuki Skeltona przez czarnoskórą emigrantkę z Trynidadu - Odelle Bastien. W wielokrotnych retrospekcjach przenosić będziemy się do powoli zatapiającej się w wojnie Hiszpanii lat trzydziestych. Z opisów suchej i upalnej południowej Hiszpanii przeziera słońce, w Londynie zaś z oparów wyłania się industrialny klimat rozwijającego się miasta, natomiast w obu przypadkach otrzymujemy szeroki obraz sytuacji społecznej i relacji obywateli w stosunku do państwa i do siebie nawzajem. Elementem scalającym całą historię jest tajemniczy obraz, który powstał w atmosferze kłamstw i przez lata ciągnął za sobą coraz to nowsze półprawdy i niedomówienia. Mdli i nijacy bohaterowie, którzy tylko pozornie podejmują działania, niby otwarci, lecz zawsze szczelnie zamknięci w swoich skorupkach, to jedynie wyblakłe kalki ludzi. Jedni budzą sympatię, inni niechęć, jednym życzymy dobrze, innym nieco gorzej - ale prawdą jest, że nie przywiązują nas do siebie swoim sposobem bycia ani postępowaniem. Jedna tylko postać zaskarbiła sobie moją sympatię - jedyna która nie bała się podjąć ryzyka. Zgadniecie o kogo chodzi?
W treści miałam się zakochać, a jednak mnie przygnębiła i wprawiła w stan zadumy. Wielokrotnie traciłam zainteresowanie losami bohaterów i było mi zupełnie obojętne, co się z nimi stanie. W dodatku motyw przewodni - zagadka tajemniczego obrazu i jego autora zupełnie nie pchnęła mnie w wir poszukiwań jednych i intryg drugich postaci. W pewnym momencie wszystko staje się jasne, nie ma czego zgadywać i na co wyczekiwać, brakuje mi tam "tego czegoś", jednego rozdziału, który zostawiłby wyczekiwany "efekt wow".
Przereklamowana Muza wymęczyła mnie bardziej niż wszystkie przeczytane dotąd mniej udane pozycje Kinga razem wzięte. Na półce oczywiście zostaje, do momentu aż skończę zachwycać się tą diabelsko ładną okładką.