Przy okazji „Baru Pod Kogutem” (recenzja z 28 czerwca 2018 na czytacz.pl) pisałam, że ostatnio książki Grishama należałoby czytać co drugą. Raz kiepsko mu wychodzi, raz dobrze. Teoria w zasadzie się sprawdziła, chociaż nazwanie „Wyspy Camino” dobrą powieścią, to duża przesada. Książka jest po prostu lepsza od poprzedniej i można ją przeczytać bez bólu, ale gdzie jej tam do poziomu najlepszych powieści autora.
Tym razem Grisham zrezygnował z osadzenia akcji w środowisku prawniczym i to akurat wyszło książce na dobre. Dzięki temu wchodzimy w barwny światek amerykańskich pisarzy, księgarzy i wydawców, opisany sarkastycznie i z humorem. Podejrzewam, że dla wtajemniczonych będzie to powieść z kluczem, ale zwykły czytelnik, zwłaszcza nieamerykański, nie ma szans wzięcia udziału w zabawie odgadywania kto jest kim. I to by było na tyle, jeśli chodzi o plusy.
Intryga jest bardzo wątła: z biblioteki Uniwersytetu w Princeton zostają skradzione rękopisy F.S. Fitzgeralda. Zanosi się na przekręt w rodzaju „Ocean’s Eleven”, ale wszystko rozłazi się gdzieś na boki i robi się afera jak z Misia Puchatka; „im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”.
Autor nie może się zdecydować, kto jest głównym bohaterem tej powieści. Najpierw szczegółowo opisuje samą kradzież i osoby w nią zamieszane, potem wprowadza postać księgarza, a potem nagle tę postać porzuca, aby przedstawiać historię z punktu widzenia młodej pisarki, która ma do wypełnienia tajną misję, aż w końcu powraca do księgarza. Ani pisarki, ani księgarza nie mamy możliwości poznać na tyle dobrze, aby wczuć się w ich losy. Są nam obojętni, więc niespecjalnie nas obchodzi, kto wygra i dlaczego. Ot, zakończenie jakich wiele, a satysfakcji z tego nie ma za grosz.
Obawiam się, że również i tę „lepszą” książkę Grishama spokojnie możecie sobie darować, mając podobnie jak ja nadzieję, że następna będzie naprawdę lepsza. Zastanawiam się jednak, czy to nie jest ten moment, aby porzucić wszelką nadzieję. Przykro mi to pisać, ale mam wrażenie, że autorowi już zupełnie nie chce się wymyślać pasjonujących historii, chętnie by rzucił to pisanie i publikuje kolejne książki wyłącznie z poczucia obowiązku, bo podpisał nieopatrznie jakieś umowy.
Być może mamy tu do czynienia z sytuacją opisaną w „Wyspie Camino”. Dwie autorki piszące wspólnie szmatławe bestsellery miały świetny pomysł na poważną książkę, ale nie chciały jej oddać aktualnemu wydawcy, którego nie lubiły. Nie mogły zerwać umowy, która zobowiązywała do publikacji w tym wydawnictwie trzech tytułów, więc napisały szybko trzy szmatławce „na odczep się”, a tę poważną, zaraz po spełnieniu warunków umowy wydały gdzie indziej. Tylko, że szmatławce napisane na chybcika sprzedają się do dzisiaj, a poważna książka już dawno została zapomniana.
Czy John Grisham też chce wydać książkę u innego wydawcy, dlatego pisze na chybcika? Nawet jeśli, czytelnika zupełnie nie powinno to obchodzić. Czytelnikowi zależy tylko na tym, by czytać dobre książki, a nie uczestniczyć w grach, o których nie ma bladego pojęcia.