,,(...) podczas gdy baliśmy się ich, choć nie byliśmy skłonni się do tego przyznać, tamte dzieci zaczęły już nadawać wszystkiemu nowe nazwy.''
Trzydziestka dwójka pojawiła się nagle. Nikt nie wiedział skąd przyszła, nikt nie wiedział kiedy tak naprawdę się pojawiła. Nikt nie wiedział, gdzie te dzieci nocują, co jedzą. Nikt nie znał ich języka, nie rozumiał świergotliwych słów, które między sobą wymieniały, w pośpiechu, półgłosem.
To były dzieci – głodne, bezdomne i brudne, pozbawione opieki dorosłych. Ale nie były nieszczęśliwe, o nie. Żyły we własnym świecie, były dzikie, tworzyły własne stado, własną wspólnotę, tytułową świetlistą republikę, która ostatecznie uległa zniszczeniu.
To był fenomen jakiego żadne miasto, a co dopiero małe San Cristóbal, nigdy nie widziało. To była równoległa rzeczywistość tworząca się obok tej rzeczywistości oficjalnej, cywilizowanej, bezpiecznej i schematycznej. Trzydziestka dwójka nie zwracała uwagi na sancristobalczyków – nie respektowała ich zasad, nie naginała się do ich oczekiwań, w nosie miała normy społeczne.
Ta bańka, rozrastający się alternatywny świat, stawał się dla mieszkańców coraz bardziej uciążliwy, uwierał może nawet szczególnie wtedy, kiedy starali się o nim nie myśleć. Jak mały kamyczek, który wpadł do buta, a którego nie można wyciągnąć jeszcze przez kilkanaście minut.
Ta uciążliwość, to uwieranie, ten brak zrozumienia i możliwości nawiązania kontaktu z trzydziestką dwójką przerodził się w końcu w niechęć. Niechęć przepoczwarzyła się we wrogość. Wrogość w niewyrażoną pogardę – bo w końcu jak można pogardzać dzikimi dziećmi?
Dzieci opisywane przez Barbę nie są delikatnymi niewinnymi istotami – są bliższe dzieciom, które znamy z ,,Władcy much''. To dzieci z których w pewnym momencie wypływa gwałtowna agresja, dzieci, które potrafią zabić i które nie odwracają wzroku od tego, co zrobiły.
To dzieci gwałtowne, bezwzględne, okrutne. Dzieci, które wydają się w pewien sposób odrażające i przerażające. Dzieci, którymi nie chcielibyśmy się zajmować, którym nie chcielibyśmy pomagać. Dzieci, których nie chcielibyśmy widzieć i spotykać w naszym mieście.
A jednocześnie są to też dzieci zdolne do miłości, dzieci, które potrafią tworzyć artefakty swojej małej społeczności, małej, dopiero wykluwającej się subkultury. Które potrafią z niczego wydobyć ulotne, drżące piękno.
,,Świetlista republika'' jest książką bardzo oniryczną – jest jak ciężki, lepki sen, który śnimy wbrew naszej woli, jak sen którego zakończenie już znamy. To tak naprawdę prosta i okropna historia opowiedziana pięknym językiem. To historia San Cristóbal, jego mieszkańców i trzydziestki dwójki, która pewnego dnia wyłoniła się z gęstego lasu, która rozbiła mały obóz nad brzegiem rzeki Ere.
Jest to też doskonałe studium ludzkiej psychiki – tego, jak reagujemy na to, co jest odmienne i niezrozumiałe. Na to, co istnieje obok i nie szuka z nami żadnego porozumienia. Na to, co nie interesuje się nami, co ignoruje nasze istnienie, podważa nasz status, naszą wagę – nieważne z jakiego powodu.
Barba w naprawdę mistrzowski sposób odsłonił przed czytelnikiem to, o czym wolelibyśmy nie pamiętać, a mianowicie to, że odmienność – nawet jeśli nie wpływa znacząco na nasze życie, nawet jeśli nie dotyczy nas osobiście – postrzegana jest w dużej mierze jako zwykłe zagrożenie.