Są książki, które dwa dni po przeczytaniu ulatują z ciebie. Gubi ci się ich fabuła, uciekają szczegóły – ot, była i zaraz jej nie ma. Uleciały w niepamięć.
Są książki, które karzą na siebie czekać, mają swoje dostojeństwo.
Są i takie, które oceniasz na pierwszy rzut oka uznając je za czytanki do poduszki, za czytanki o niczym.
Jednak tuż koło takich istnieją książki, które osadzają się w tobie. Zasiewają się w tobie, rosną i wiesz, że zostaną. Mają w sobie jakąś głębię, która cię kompletnie pochłania. Jak studnia, do której wpadasz, a która okazuje się być bez dna. Jak „Riku i królestwo bieli” Randy Taguchi, która nie dość, że się ukorzenia, to jeszcze cię zmienia. Już pierwsze strony uświadamiają ci, że gdy ją skończysz czytać, nie będziesz tym samym człowiekiem. Ta powieść porządkuje rozrzucone części w tobie i układa je w obraz. I choć jest to obraz wysublimowany, smutny, osadzony na słonych łzach tragedii i okraszony samotnością, to nie masz nic przeciwko. Godzisz się na niego. Chcesz go pokornie i z należną mu czcią nosić w sobie już na zawsze.
„Riku…” zmienia postrzeganie świata i życia.
Uzmysławiasz sobie, jakim to jesteś szczęściarzem, że masz ciepły dom, że nie jesteś głodny, że trzęsienia ziemi omijają twój kraj, że nie musisz martwić się o awarię w pobliskiej elektrowni atomowej. Twoje życie jest cudem, a cisza, jakiej doświadczasz w bieli śnieżnej u boku drugiego człowieka nie potrzebuje słów, nie potrzebuje szeptu, bo to cisza bogata w treść… To nie ma wartości – to jest bezcenne.
„Riku wciąż jeszcze był dzieckiem, nie miał wyboru, jak tylko pozostać w cieniu dorosłych i czekać na to, jaki obrót przybiorą sprawy. (…) Dziesięcioletni Riku miał w sobie jeszcze odrobinę pogody ducha – wystarczająco, by jak szczeniaczek akceptować wszystko, co go spotykało”. Ale 11 marca 2011 roku wszystko się zmieniło, Riku też. Zaczęły się regulaminy i nakazy, wywózki ludzi z dnia na dzień, pojawiły się obowiązkowe maseczki na twarzach i zagrożenie. Promieniowanie, które nie ma zapachu, a jest. Promieniowanie, które zmieniło świat i nic już nie było takie, jak wcześniej. Riku „nie chciał okazywać, że jest spięty. Ostatnio cały czas czuł napięcie w ramionach, bolała go głowa. (…) Nie wiedzieć kiedy stał się inną osobą”. Bądź dzielny, Riku – usłyszał tajemniczy głos zmarłej mamy, ale zamiast otuchy poczuł okropną samotność. Został z ojcem, lekarzem w nowym domu, w Fukushimie.
Centrum tragedii.
Centrum łez, cierpień i wyrzeczeń.
Centrum niczego, bo wszyscy prawie uciekli, zostawili, co mieli. A Riku? Przyjechał tu z tatą, bo ten dostał nową pracę. Riku zaczął szkołę, ale co to za szkoła, gdy wszystko jest zakazane? Codziennie przeprowadza się dekontaminację, „(…) zbierano warstwę napromieniowanej ziemi, spłukiwano skażone miejsce, zbierano liście z zanieczyszczonych drzew i rożne odpadki”. A że nie było gdzie ich wyrzucić,”(…) pakowano je w plastikowe worki i tymczasowo składowano w mało widocznych miejscach… Ale w końcu i tak trafiały na wysypisko razem ze zwykłymi śmieciami”.
Życie – jakże ono jest trudne, jakże ciężkie, bolące i jakże pełne niczego. I nikogo. Wspomnienia pchają się poza próg domu. Nie chcą odejść, rozprzestrzeniają się, nadciągają następne, aż nie ma już miejsca dla kolejnych. Wszystko wraca. Natłok myśli rozsadza głowę, osłabia ciało, zmienia człowieka. To wszystko potęguje tęsknotę i samotność i odwieczne pytanie, „Dlaczego?”.
Zakończę tu, bo łzy zalewają mi oczy, kapią na papier.
„Riku i królestwo bieli” napisana została uczuciami. I choć czytasz prostą historię chłopca i jego ojca, którzy przenoszą się do Fukushimy, miejsca kataklizmu, z którego wszyscy się ewakuują, to nie możesz przerwać czytania. To jak wejście w gęstą, poranną mgłę, gdy nie znasz drogi, ale idziesz, nie boisz się. Idziesz, bo ufasz, choć nie wiesz komu i dlaczego. Dajesz się prowadzić intuicji drogą pełną bólu, goryczy i niezgody. Poznajesz Riku, patrzysz jego oczami, tęsknisz, spotykasz nowe osoby i zakochujesz się w śnieżnej bieli.
„Napijesz się ze mną kakao?” – pyta Randy Taguchi, „to będzie nasz sekret”.
„Riku…” to powieść, którą czytasz z ołówkiem w ręku. Zakreślasz proste słowa bogate w treść i znaczenie, do których potem wracasz i zbierasz w garść, jak drogocenne drobiazgi. A gdy już skończysz czytać, zamykasz ją, gładzisz okładkę jakbyś oddawał hołd tym postaciom, płaczesz w ciszy, do wnętrza i przytulasz książkę do piersi. I zastygasz bez życia. Tkwisz i … modlisz się za siebie, za innych... Że ty teraz tak... A on, ten Riku z powieści, że on...
Po przeczytaniu czujesz wdzięczność.
Właściwe słowa umykają, nie umiesz z siebie nic wydukać, nic powiedzieć. Każde otwarcie ust nie jest w stanie dobrać odpowiednich słów, które wyrażą piękno „Riku…”.
Cisza...
Słone łzy...
Książka na sercu... i niedopite jeszcze pyszne kakao…
#agaKUSIczyta