To, co zostało zapoczątkowane podczas wystrańskiej wyprawy teraz zaczyna przynosić rezultaty. I nie chodzi tu bynajmniej tylko o rozwijającą się karierę lady Izabeli, ale również o badania nad smoczą kością i jej strukturą.
Tym razem los rzucił Izabelę i Toma Wilkera w pustynne i gorące rejony Achii. Królewska Armia rozpoczęła tam program hodowli pustynnych drakenów, któremu nie sprostał lord Tavenor. Przejęcie projektu zaproponowano więc Tomowi - jako doświadczonemu badaczowi smoków, jako mężczyźnie i jako członkowi Kolegium Filozofów. Izabela, jako kobieta, nie była rzecz jasna brana pod uwagę. Przynajmniej na początku.
Achia jest krajem gorącym, pustynnym i w zasadzie dość niegościnnym. Zamieszkują ją różne nomadyczne plemiona, które - przynajmniej w teorii - powinny być zjednoczone pod wodzą Hadżidża Husama ibn Ramiza ibn Khalisa al-Aritati. Niezależnie jednak od zawiłości lokalnej polityki i jej niuansów, Hadżidż okazuje się uprzedzony wobec lady Izabeli.
Z początku nie wiadomo do końca dlaczego - czy chodzi o to, że Izabela jest kobietą-badaczem? Czy chodzi o jej wyznanie? Czy chodzi o to, że jest niezamężna? Prawda okazuje się jednak zdecydowanie prostsza. I, oczywiście, gmatwa wszystko jeszcze bardziej.
Pustynne drakeny zamieszkujące Dom Smoków w Dar-al-Tannaneen stanowią osobny problem - złapane nie chcą się rozmnażać w zamknięciu. Młode wykluwają się z jaj nie do końca normalne, jak Guzek, który jest zbyt ciężki, żeby kiedykolwiek unieść się w powietrze. W dodatku okazuje się, że lord Tavenor, żeby uniemożliwić smokom ucieczkę i spalenie wszystkiego dookoła, okaleczał je uniemożliwiając im tym samym użycie niezwykłego oddechu i wbicie się do lotu.
Jest jeszcze pustynia - miejsce w którym można obserwować drakeny i ich gody na wolności. A to, jak się zapewne domyślacie, nie jest najbezpieczniejszą rozrywką. Szczególnie w sytuacji w której Jefi staje się terenem walk ze zbuntowanymi plemionami.
Nie możemy również zapomnieć o Yelangijczykach.
I o tytułowym Labiryncie Smoków.
Czwarty tom przygód Lady Trent jest chyba moim ulubionym - nie tylko ze względu na to, w jaki sposób została poprowadzona akcja (nie będziecie się nudzić, to mogę Wam zagwarantować), ale głównie dzięki temu, jakie tematy porusza. A tych, pomijając myśl przewodnią związaną z wyzwoleniem kobiet, jest tym razem naprawdę sporo.
Zostaje poruszona kwestia eutanazji zwierząt i tego, co ze zwierzętami można zrobić w imię nauki.
Zostaje poruszona kwestia społecznych konwenansów i tego, co można zrobić w imię miłości.
Zostaje poruszona kwestia samej miłości - Marie Brennan doskonale ukazała to, czym powinno być dobre partnerstwo. Sama bym lepiej tego nie opisała i nie wytłumaczyła, niż Izabela:
,,... powtarzałam tysiąc razy, że nie interesuje mnie ponowne zamążpójście, bo małżeństwo prawie na pewno narzuciłoby mi ograniczenia. Wdowa cieszy się wolnością, jakiej nie ma żona. Ale kiedy patrzę na ciebie, nie widzę przeszkód w mojej karierze, widzę... - Twarz mnie paliła jeszcze mocniej. - Widzę skrzydła. Żeby wzlecieć wyżej i dalej, niż mogłabym sama.''
Ale na tym nie koniec. Bo Marie Brennan doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że romantyczna miłość nie jest w stanie zrekompensować wszystkich różnic - szczególnie tych wyznaniowo-kulturowych, które mogą pojawić się między zakochanymi. Sprowadza czytelnika na ziemię, każąc mu się zastanowić nad pewnymi praktycznymi sprawami. I to jest naprawdę świetne, bo takie podejście rzadko zdarza się w literaturze, szczególnie w sytuacji w której twórca pragnie, żeby jego bohaterowie ,,żyli długo i szczęśliwie''.