Dziewczyna w zielonej sukience śmiało spogląda w oczy czytelnika książki „Skrzydła nad Delft”, ale nie może powiedzieć ani słowa. Jest wspomnieniem, legendą albo mitem, który żyje tylko na papierze. Wyraz jej twarzy kryje w sobie zagadkę sprzed wieków. Nie rozwiąże jej obserwator wpatrujący się w dzieło, ale być może dostrzeże ten, kto pozna opowieść o losach dziewczyny.
Historię, która zaistniała tylko na kartach książki, ale toczy się w rzeczywiście istniejącym holenderskim mieście Delft, opowiada Aubrey Flegg, autor sześciu powieści, z których do tej pory tylko jedna została przetłumaczona na język polski. „Skrzydła nad Delft”, uhonorowane tytułem najlepszej irlandzkiej książki roku*, rozpoczynają trylogię nazwaną imieniem głównej bohaterki – Louise.
Louise od zawsze przyjaźniła się z Reynierem. Chowała się za jego plecami na wypadek, gdyby ktoś zapragnął starać się o jej rękę. Sytuacja uległa zmianie, gdy mieszkańcy miasta Delft zaczęli nazywać ich parą idealną, a i rodzina dziewczyny wydawała się być zachwycona niedopowiedzianymi zaręczynami. Jak wybrnąć z tej sytuacji, gdy nie można zmusić się do miłości?
Córka cenionego projektanta porcelany nie tylko szuka rozwiązania, które zadowoliłoby wszystkich, ale też poznaje obcy jej dotąd świat. Przestaje patrzeć oczami naukowca, nie próbuje już objąć wszystkiego rozumem, ale daje ponieść się emocjom, zachwyca się pięknem kolorów i kształtów. Obserwuje pracę malarza, który tworzy jej własny portret.
Akcja powieści toczy się w XVII-wiecznym mieście Delft, gdzie małżeństwa są częściej zawierane z rozsądku niż z miłości, a świat jeszcze nie do końca wierzy w teorię, która sugeruje, że Ziemia kręci się wokół Słońca.
Aubrey Flegg stworzył powieść „Skrzydła nad Delft” naśladując malarza – najpierw delikatnie naszkicował postaci głównych bohaterów, następnie kilkoma pociągnięciami pędzla stworzył tło, a więc wspomniał o mieście, w którym toczy się akcja i ludziach, jakich znała Louise, a wreszcie uwydatnił to, co powinno znajdować się na pierwszym planie. Nadał odpowiedniego wyrazu swojej opowieści, ubarwił ją i wypełnił emocjami, a dzięki temu uczynił magiczną.
Książka składa się z naprawdę wielu warstw. Na pierwszy rzut oka jest historią miłości, ale sięga też głębiej, skupia się na relacjach córki z ojcem, czy mistrza i jego ucznia. Przede wszystkim jednak wychwala malarstwo, przedstawia je jako czynność umożliwiającą przelanie na papier tego, co nieuchwytne. Sztuce zostaje przeciwstawiona nauka, której zwolenniczką jest główna bohaterka. Jest ona rozdarta pomiędzy tym, co prawdziwe, rzeczywiste, udowodnione, a tym, co istnieje jedynie w wyobraźni. Wreszcie dochodzi ona do wniosków, które są już znane czytelnikowi choćby z Romantyczności, Adama Mickiewicza, ale które warto odkrywać wciąż na nowo:
"Czucie i wiara silniej mówi do mnie
Niż mędrca szkiełko i oko."
Moim zdaniem porównanie tej książki pod względem treści do „Dziewczyny z perłą” jest jak najbardziej właściwe, chociaż „Skrzydła nad Delft” nie prezentują genezy powstania dzieła, które istnieje w rzeczywistości. Lektura z pewnością przypadnie do gustu nie tylko miłośnikom malarstwa, ale też wszystkim tym, którzy wierzą, że nie wszystko można zrozumieć. Czasem bardziej niż na dowodach, trzeba skupić się na emocjach i uczuciach. Literatura irlandzka nie jest jedną z najpopularniejszych w naszym kraju, dlatego warto uczynić krok, by zaznajomić się z nią, gdy pojawia się okazja, by to zrobić. Polecam wam „Skrzydła nad Delft”, a sama odkładam tę książkę na półkę z nadzieją, że już niedługo poznam kolejne części trylogii.