„- Pewnego dnia, za trzysta lat, a może później, ty i ja, Louise, ożyjemy w umysłach ludzi, którzy będą oglądać to płótno. A jeżeli jakimś trafem obraz zaginie i oboje zostaniemy zapomniani, cóż z tego? Żyjemy teraz, a ty i ja zrobiliśmy razem coś wielkiego.”
Dziś, przeszło 300 lat po wydarzeniach opisanych w „Skrzydłach nad Delft”, z okładki patrzy na mnie „dziewczyna w zielonej sukience, która wygląda na obrazie tak, jak gdyby chciała coś powiedzieć, ale nigdy się nie odezwie; która chce wstać, ale nigdy nie podniesie się z krzesła”. Jest to szesnastoletnia Louise Eden, córka najznamienitszego w Delft projektanta porcelany. Ojciec, dla którego jest oczkiem w głowie, pragnie, aby namalowano jej portret. To zadanie powierza Mistrzowi Haitinkowi, który może poszczycić się nie byle jaką sławą. Podczas długiego procesu powstawania dzieła sztuki, Louise nawiązuje bliską znajomość z czeladnikiem Mistrza – Pieterem. Na jej nieszczęście wydarzenia zbiegają się w czasie z krążącymi po mieście plotkami o zaręczynach Louise z synem największego producenta ceramiki - Reynierem DeVriesem. W interesie obojga leży to, aby firmy zostały połączone i wspólnie utworzyły holenderską potęgę. Louise dla ojca zrobi wszystko. Przyrzeka sobie, że kiedy Reynier wróci do miasta, wbrew sobie zgodzi się zostać jego żoną. Jednak coraz silniejsze więzi łączące ją i Pietera komplikują sprawę. Sytuacji nie polepsza również fakt, że w mieście dochodzi do coraz częstszych zamieszek na tle religijnym. Jak zakończy się ta historia? Czy Louise, spadkobierczyni wielkiej fortuny, połączy obie potęgi, czy też dopuści do mezaliansu, wybierając miłość czeladnika? Odpowiedź nie jest tak oczywista, jak mogłoby się wydawać…
„Ani ty, ani ja, ani ten cholerny pan Rembrandt, bo tak każe się ostatnio nazywać, żaden z nas nie tworzy dzieła sztuki. Nie, to osoba, która patrzy na obraz, kupiec – ignorant, plebs. To ludzie, którzy patrzą na moje płótna, czynią z nich dzieła sztuki.”
Aubrey Flegg w swojej powieści wprowadza nas w magiczny świat złotego wieku Holandii, czasy wielkich mistrzów takich jak Vermeer czy Rembrandt. Ukazuje sztukę malarstwa „od kuchni”, pokazuje proces tworzenia całej tęczy barw, jak również kolejne etapy powstawania obrazu. Nasuwa się więc porównanie, że świat przedstawiony został niejako „odmalowany” przez autora, prowadząc czytelnika przez XVII – wieczne miasteczko, w którym wierzono, że Słońce krąży wokół ziemi po niebie koloru lapis – lazuli…
„Skrzydła nad Delft”, poza wątkiem miłosnym, to również opowieść o malarstwie, nastrojach społecznych, a także relacjach międzyludzkich. Czyta się ją niezwykle szybko i lekko. Na pewno nie jest to pozycja, która porwie czytelnika, ale subtelne pióro Aubreya Flegga pozwoli choć na chwilę przenieść się do barokowego miasteczka, które z całą pewnością zauroczy niejedną osobę.
Na uwagę zasługuje również doskonałe wydanie książki. Malownicza okładka, która od razu przyciąga wzrok, grafiki, przybliżające czytelnikowi wygląd bohaterów, a także notka od autora, zawarta na końcu książki, wszystko to razem pozwala nam czerpać jeszcze większą przyjemność z czytania.
Osoby nieprzekonane do powieści może dodatkowo zachęcić fakt, iż „Skrzydła nad Delft” okrzyknięto najlepszą irlandzką powieścią roku, jak i to, że jest to pierwsza część trylogii o Louise.