„Kod Leonarda da Vinci” jest bestsellerową powieścią – sprzedano ją w ponad 80 milionach egzemplarzy, przetłumaczono na kilkadziesiąt języków. Dan Brown kwestionuje niemal wszystkie znane chrześcijanom informacje na temat Jezusa.
Osoby, które mówią, że ta książka jest dobra, kłamią. Osoby, które mówią, że warto ją przeczytać – również kłamią. Kłamie też Kościół, a przynajmniej nie mówi całej prawdy. I to już od ponad dwóch tysiącleci. Właśnie o tym jest „Kod Leonarda da Vinci”.
W Luwrze zostaje zamordowany kustosz muzeum, Jacues Sauniere. Policja prosi o pomoc Roberta Langdona, historyka i badacza symboli, który odkrywa na miejscu zbrodni ślady. Mogą one pomóc w odnalezieniu zabójcy, a jednocześnie są wskazówką, kluczem do rozwiązania tajemnicy, od której zależy dalszy los chrześcijaństwa. Tajemnicy tak ważnej, że kustosz wolał zginąć niż ją zdradzić. Kolejne wskazówki można znaleźć, analizując dokładnie dzieła Leonarda da Vinci.
Sprawy komplikują się. Langdon musi uciekać razem z agentką Sophie Neveu przed policją i ludźmi, którym zależy, by tajemnica Sauniere’a nie ujrzała światła dziennego. Mają coraz mniej czasu, a rozwiązanie zagadki jest o wiele bardziej skomplikowane, niż można było przypuszczać. Ich przyjaciele okazują się wrogami. Osoby, które podejrzewamy najmniej, mają największy związek ze sprawą.
Spodziewałam się naukowych wywodów, specjalistycznego słownictwa oraz dat i nazwisk, z którymi mogłabym się spotkać na lekcjach historii. Na szczęście stanowią one naprawdę niewielką część książki. Informacje otrzymujemy w rozsądnych, bezpiecznych i zupełnie przyswajalnych dawkach.
Jak przystało na powieść sensacyjną, nie ma tu zbędnych opisów ani elementów charakterystyki. Autor nie zachwyca się pięknem Paryża po zmroku, nie zdradza, co bohaterowie jedli na śniadanie, jaki jest ich ulubiony kolor. Brak tych informacji pozwala czytelnikom w pełni skupić się na przebiegu wydarzeń.
Podczas czytania przeszkadzały mi nieco francuskie zwroty. Autor wprowadził je zapewne dlatego, by czytelnicy rozumieli tylko tyle, co Robert Langdon, którego znajomość języka ogranicza się do bonjour i kilku nazw serów. Niemniej jednak, po każdym francuskim zdaniu próbowałam domyślić się, co ono oznacza. Ani razu mi się to nie udało.
Krytyka ze strony Kościoła przyczyniła się w znacznym stopniu do zwiększenia popularności książki. Przypuszczam, że taki był zamysł pana Browna. Może i zagrał nieczysto, ale osiągnął zamierzony efekt. I chwała mu za to. Bez takiej reklamy, prawdopodobnie nie usłyszałabym nigdy o „Kodzie Leonarda da Vinci”.
Brown jest mistrzem w budowaniu napięcia. Robi wszystko, by nie odkładać jego książki. Z zaciekawieniem przewracałam kolejne kartki, trzymając kciuki za to, by powiódł się plan głównych bohaterów, a powieść skończyła się szczęśliwie, aczkolwiek inaczej niż to sobie wymyśliłam.
Odniosę się do słów, które napisałam we wstępie. Kłamstwem jest stwierdzenie, że „Kod Leonarda da Vinci” to dobra książka. Jest wybitna, mądra, przemyślana. I nie, nie warto jej przeczytać. To po prostu must read. Od razu wpisuję ją na listę moich ulubionych książek, na pewno wrócę do niej jeszcze kilka razy.