Czasem sięgam po książki autorstwa kogoś, kogo nie znam, a kto w jakiś sposób rzucił mi się w oczy. Pisarze mi nieznani otrzymują nagrody literackie, czy szczególne wyróżnienia i nagle ich nazwisko pojawia się w otoczce samych superlatyw. Nagle objawiają się światu jednych zaskakując, innych upewniając we własnym przekonaniu, że to jest ktoś, kto dawno na nagrodę zasłużył i wreszcie ją zdobył. Tak ma się rzecz z Ali Smith, laureatką (i to czterokrotną) Bookera, po którą sięgnęłam z racji nagród. Jednak jak się jej twórczość ma do tych odznaczeń?
Według mnie, to dwie różne drogi. Albo i więcej. Dlaczego?
Do lektury przyciąga prostota okładki i jakaś dziwna, acz wciągająca, oszczędność słów. Sandy odbiera telefon od niewidzianej przez lata znajomej ze studiów, która prosi ją o pomoc. Opowiada o zatrzymaniu na lotnisku, dziwnej obserwacji niemającej nic wspólnego z przesłuchaniem oraz o przewożonym bagażu. Wiezie angielski zamek z kluczem, mechanizm – jak to określiła – wyprzedzający swoje czasy. Wyjątkowo solidna i piękna robota, rzecz historyczna, dość ważna, jeśli nie istotna dla muzeum, dla którego pracuje. Jednak, jak się okazuje, nie o przedmiot tu chodzi, a o tajemniczy szept. Szept, którego nie rozumie, a który nie daje jej spokoju. Zlepek słów, który do niczego nie pasuje i nic nie wyjaśnia i choć nie znajdują wyjaśnienia dla tej gry słów, to od tej rozmowy telefonicznej zmieniają się życia obu dziewczyn. Każdej w inny sposób.
Jest to okres zamknięcia, pandemii, izolacji człowieka od człowieka. To czas, który teraz odbieramy jako odległy i wręcz odrealniony, to owo odcięcie od rzeczywistości dało początek czemuś nowemu w nas. Nie inaczej jest i na kartach książki. Jednak tak, jak po pierwszych stronach dajesz się porwać autorce i czujesz w sobie jakieś literackie szczęście, bo złapałeś haczyk owej historii, tak potem owa euforia drastycznie stygnie i czujesz się jak w pułapce. Bo dałeś się nabrać. Bo niektóre momenty w „Piątej porze roku” postrzegasz jako zbyteczne i niepotrzebne, czasem wręcz niezrozumiałe. Bo powieść, którą możesz czytać odrębnie od innych, wcześniejszych części, okazuje się być w twoich oczach jakąś nieskładną układanką. Zabrzmi nieco przewrotnie, ale ta powieść jest dwustronna Dlaczego? Trzymasz ją w dłoniach i głaszczesz przed czytaniem, bo i oprawa ładna i faktura miła w dotyku i pokładasz w niej swe czytelnicze zapędy. Początkowo płyniesz po jej stronach z rozkoszą, lecz im bardziej się zagłębiasz, tym... gorzej. Odnosisz wrażenie, że toniesz w zbytecznych słowach i dywagacjach, które nie mają zbyt wiele wspólnego z treścią. Doczytujesz usilnie do końca i próbujesz uzasadnić sobie treść tej historii. Dlaczego stało się tak, czy tak i o co chodzi z tymi ludźmi? To dobrnięcie do końcowego portu czytelniczego przynosi ulgę z posmakiem goryczy na języku. Czujesz zawód – bo miało być inaczej. Ta podróż miała dawać satysfakcję, a co ci dała?
By być uczciwą w stosunku choćby do samej siebie, muszę przyznać, że połowa powieści jest zastanawiająca i ciekawa. Że przyciąga, daje zadumę i ciekawość. Jest w jakiś sposób magnetyczna i ciągle o niej myślisz. Ten dziwny zlepek słów i te kobiety cię intrygują. Jak i sam szept, który pojawia się podczas przesłuchania. Szept, którego nie umiesz sobie uzasadnić. Jednak potem czytanie nie sprawia jakiejś ekscytacji. Książka sama w sobie nie przyciąga. A szkoda.
To moja opinia, która raczej nie zjedna mi popleczników, bo każdy wypowiada się o niej górnolotnie. Trudno – takie jest moje postrzeganie i chcę być uczciwa. Jednak oceń sam i wyciągnij wnioski z lektury.
Za świetny czas spędzony z lekturą dziękuję Stowarzyszeniu Sztukater.
#agaKUSIczyta