Nie byłam szczególnie zachwycona wiadomością, że zamiast kolejnej części Nightside fabryka wydaje pierwszą część zupełnie nowej serii autora. Ale, że Simon Green niezwykle przypadł mi do gustu, więc z ochotą sięgnęłam po jego nową powieść.
Sposób narracji, za który uwielbiam Greena, się nie zmienia. Język jest niezwykle plastyczny, opisy kolejnych postaci albo miejsc zajmują niejednokrotnie sporo linijek, ale ilość przymiotników w nich nagromadzona sprawia, że prawie mamy gotowy obraz przed oczami. Aczkolwiek zdarza się, że autor serwuje nam opis istoty tak groteskowej i nieprawdopodobnej, że trudno to sobie w głowie poukładać, a co dopiero wyobrazić! I to jest kolejna rzecz, którą u niego lubię. Następujące po sobie wydarzenia albo pomysły, kreacja świata są nieraz tak dziwne, oryginalne i nieprzewidywalne, że nic tylko ulokować się w jakimś wygodnym fotelu i dać się porwać tym niezwykłym miejscom, w które zabiera nas autor :)
Seria ta, w pewnym sensie podobna do Nightside (szczególnie jeśli chodzi o wyżej wymienione elementy), jest od niej jednocześnie zupełnie inna. Zdecydowany prym wiodą wyborny czarny humor oraz przygoda. Pewnie, że miejscami jest mrocznie, jest brutalnie albo tchnie uczuciem grozy, ale dość szybko wrażenie znika poprzez ironiczny komentarz bądź zachowanie Eddiego albo jakiejś innej postaci. Są wątki poważne, są sytuacje, których nie da się zbyć miernym dowcipem, ale za moment nastrój wraca na właściwe tory.
Kreacja świata to taki miszmasz najrozmaitszych gatunków istot oraz mix przeróżnych legend, mitologii, magii i amuletów, że przestałam się nad nią szybko zastanawiać, tylko zwyczajnie chłonęłam kolejne dziwactwa :) Jeśli światem kierują tak pokręcone zasady, to naprawdę trudno w takich warunkach domyślić się, w jakim kierunku rozwiną oraz zakończą się poszczególne wątki. W niektórych przypadkach można było się niektórych spraw domyśleć, w większości na szczęście trzeba było po prostu przeczytać, co się będzie działo dalej.
Do minusów zaliczyłabym to, że każda kolejna spotkana przez Eddiego osoba, to boss nad bossami, niebezpieczna istota, niepokonana w ten czy inny sposób oraz budząca zatrwożenie w sercach przeciwników. Zabrakło stopniowania. Jeśli każdy jest bad-assem, to jak mamy poczuć, który jest największym z nich i stanowi prawdziwe zagrożenie? Już niech będzie sobie poważany w danej dziedzinie, ale gdy każdy posiada moc mogącą zmienić świat, to robi się niemały bałagan.
Następna kwestia dotyczy samego Eddiego. W Nightside John potrafi się wykaraskać z największych tarapatów, owszem, ale bardzo często dotykają go sytuacje, na które nie ma już wpływu. Nie wszystko kończy się dobrze, nie wszystkie rany da się uleczyć, a ludzi przywrócić do życia. W tej serii Eddiemu wszystko wychodzi i dzieje się tak niestety za często.
I tyle gorzkich żali, bo reszta to wstrząśnięty megashakerem koktajl oraz świetna zabawa :) Właśnie, idealne słowo, zabawa. Myślę, że tyle Wam ta książka powinna dostarczyć i można bez oporów po nią sięgnąć.